Miłość w samym sercu trwogi

Miłość w samym sercu trwogi

Chcemy mówić o świecie, jak go rozumiał w swych listach św. Jan Apostoł, o czymś, pośród czego żyjemy, a co jest duchowo dwuznaczne. Wnikaniu we współczesny świat mogą towarzyszyć różne postawy. Jedni z odrazą wskazują na treść świata, by potwierdzić swoje odcięcie, zamknięcie, by jeszcze raz strząsnąć pył doczesności ze swoich stóp. Mylą to ze świętą obcością i byciem przechodniem, o czym wspomina św. Piotr (1 P 2,11), a co po edykcie mediolańskim (313) stało się znakomitą częścią ideału Ojców pustyni. Ale osławiona przez ojców pustyni fuga mundi (ucieczka od/ze świata) może się zmienić w fugas chrustus – ucieczkę w krzaki, znaną jako pierwszy grzeszny pomysł oszukanego przez węża praojca Adama. Nadchodzący Bóg, zamiast wyzwalać radość i pełną miłości ufność, wywołuje nieproporcjonalny lęk czy nawet panikę, która każe człowiekowi zaszywać się chaszczach. Znakomity komentarz do natury modlitewnych kłopotów (sic!).

Inni, pour passer le temps, biorą świat na tapetę, by stworzyć lub odnowić wspólnotę zgorszenia. Tacy żyją jak pod jamą, wypatrując smoka, który jest symbolem wszystkich zbrodni i występków, by dokonywać rytualnych mordów czy uśmierceń, przez podrzucanie zatrutej strawy.

Większość zachowuje do świata dystans, wynikający bądź z niepewności czy lęku, albo też sparzyli się i nie chcą już więcej cierpieć. Wreszcie są i tacy, którzy obdarzają rzeczywistość niezwykłym zaufaniem, dając się nieść życiu, jak przygodzie. Ciekawi, wyglądają świata, czują jego rytm, i wpisują się w niego swą energią i przedsiębiorczością. Tak, przesiadając się z konia na konia, gonią krainy szczęścia i czas.

Kościół odnośnie do świata lubił metafory forteczne, zakreślając granice Królestwa i wytaczając działa. Strzegąc świętych rzeczy, dzielił na sacrum i profanum, czyste i grzeszne, widząc w doczesności materię dla ewangelicznego przetworzenia.

Stosunek do rzeczywistości decyduje, czy uczynimy z niej dom naszego dojrzewania do wieczności, czy też będziemy się nad nią pastwić, ograniczać się do negatywnych opinii i diagnoz, czyniąc z niej przedsionek piekieł. W proponowanym tekście autor nie zamierza spierać się dokuczliwymi stanami ludzkiej egzystencji, ale stara się od wewnątrz rzucić światło Dobrej nowiny, przyjmując je za część chrześcijańskiego doświadczenia. Jasne, pełne miłości, patrzenie w sam środek rzeczywistości, nie musi być od razu mierzeniem się z okiem cyklonu, ale próbą dostrzeżenia tego, co moglibyśmy nazwać ewangelicznym modus vivendi. Wstępem do takiego myślenia są dwa założenia: po pierwsze świadomość, że ten świat wydaje dojrzałe owoce tego, czym jest w swej istocie, a zatem staje się czytelniejszy. Po drugie, razem z Chrystusem należy dokonać wysiłku ocalenia, albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło (Łk 19,10). Tak też nie jest wolą Ojca waszego, który jest w niebie, żeby zginęło jedno z tych małych (Mt 18,14).

I. Imago mundi – owocowanie doczesności

Ten świat objawia nam różne twarze. Wpatrując się w nie, doznajemy albo pocieszenia, albo ulgi, a być może nader często – rozczarowania i goryczy. Jednak winniśmy spojrzeć prosto w twarz, pomimo trwogi na jego pustkę, rozpacz, konanie świata. Stanąć pośród świata odważnie, zmierzyć  się z wewnętrzną prawdą o nim i tym centrum doczesnego objawienia, szukać Bożych rozwiązań. Najpierw zedrzyjmy maski świata, ukazując jego strukturę. Potrzebne jest to do nazywania, do rozumienia, do ujmowania. Następnie wykażemy, że jego pojawiają się w religijnej przestrzeni wielkich świętych naszych czasów, zwłaszcza  Teresy Z Lisieux i siostry Faustyny.

I. 1. Pustka

Tym, co najbardziej dokuczliwie się narzuca, to doświadczenie pustki. Obwieszczana od stulecia pustka ontologiczna i dziejowa (por. F. Nietzsche), pożera przestrzenie tego wszystkiego, kim człowiek jest i kim chciałby być. Nie pochłania ona jedynie doczesnych struktur, przejmuje od wewnątrz, przychodzi z wnętrza istnienia. Pojawia się wbrew rozsądkowi, na przekór własnemu dążeniu człowieka, jawi jak zmierzanie do otchłani, uporczywe ku niej parcie. Człowiekowi religijnemu bardzo potrzebne jest doświadczenie tego świata, jako pustki. I dobrze, że to doświadczenie staje się powszechne. Rośnie ono proporcjonalnie do apetytu – im bardziej ludzie pragnęliby spożywać owoce doczesności, tym głębiej wbija pazur męcząca nieobecność spełnienia. Ten świat nie jest czymś ostatecznym, jest sceną zmian. Nie musi to być zmiana treści, ale uwodzenie pozorem. A zatem coś, co jest puste, vanitas, w czym nie ma prawdziwego życia, jawi się jako wartościowe, pełne, skrzące duchem. Może nie tyle jawi się jako coś ważnego i godnego uwagi, co zmusza do uznania, narzuca się. Dziś jesteśmy świadkami, jak to, co bez wartości, szafując cennymi słowami i kosztowną scenerią, kreuje siebie.

Prorok Daniel sformułował dosadne określenie: ohyda ziejąca pustką (Dn 12,11). Coś takiego właśnie pochodzi w wnętrza doczesności. Nie wystarczają na oznaczenie tego zjawiska słowa typu przemijalność, kruchość, fałsz, niestabilność. Niestety. Jest udręczeniem myślenia i czynu, a może najbardziej – wyobrażenia o nadchodzącej przyszłości. Pustynia świata to coraz bardziej ziemia jednorodna – żywioł bezkresnego piachu, bez drogowskazów, zróżnicowań, znaków; a piach przybiera na wymowności, dozując miarę rozsypanych w pył ludzkich zamysłów. Bo jeżeli Pan domu nie zbuduje, na próżno się trudzą ci, którzy go wznoszą (Ps 127,1).

1.1. Beztwarze pustki

Pierwszą narzucającą się dokuczliwością jest pustka po Bogu, wznoszenie i budowanie bez Niego. Pustka ta jest w istocie opuszczeniem Boga przez człowieka. Owoc zuchwałej „śmierci Boga”. Pustka objawia się jako przestrzeń osamotnienia, powstającej wskutek uporczywego wybierania siebie. U podstaw takiej pustki leży chorobliwa potrzeba istnienia, jak największej, najrozleglejszej egzystencji.

Pustka rodzi się w utracie. Jaki typ utraty jest najbardziej dokuczliwy? Gdy utracono to, co pozwolono zakosztować. Niedostępność do owoców z dotychczasowych drzew, rodzi pustkę. Następnie pustka pojawia się w kolejnych kosztowaniach. Istnieje przedziwne złudzenie, na którym żeruje niezmiennie doczesność, że kosztowanie, a więc gromadzenie doświadczenia, przeżywanie, pobudzanie całej dostępnej maszynerii empirii osadzonej i zawartej w zmysłach, człowieka ubogaca, buduje, dźwiga. Można by stwierdzić za św. Janem od Krzyża, wręcz przeciwnie – doświadczenie człowieka pustoszy.

Pustka przychodzi jako pustka po ludziach. Puste miejsca, nie obsadzona historia, przez tych, którym nie pozwolono zaistnieć, przeżyć, urodzić się. Historia, dzień po dniu, dosyć ma… swojej biedy (Mt 6,34). W takich dniach rozlega się krzyk nieistnienia, a historia spływa krwią. Nie można tej pustce odmówić najwyższej powagi… Jej małe imiona: puste łona, puste gniazda rodzinne, puste twarze…

Pustka, nicość jest objawieniem próżni, a raczej próżności istnienia czy też próżnej chwały (Flp 2,3). Rodzi się z równie próżnym myśleniem (Ef 4,17). Człowiek jest próżny, ponieważ porzucił Boga. Takie myślenie hołduje pustocie. Czciciele próżnych marności opuszczają Łaskawego dla nich (Jon 2,9).

Pustka jest zjawiskiem religijnym. Nie tylko dlatego, że dla wielu opustoszał współczesny panteon, a nowożytne nieba wyścielone są trupami bogów i dekonstrukcją zbawienia. Religijna pustka wydaje się obwieszczać nie tylko koniec bogów, ale i koniec wielkości człowieka. Niejako wbrew słowom św. Pawła współcześni twórcy świata reżyserują scenę: nie dążcie już do tego, co w górze (por. Kol 3,2), na górze już nic nie ma. Niebo opustoszało…

Pustka jest doświadczeniem zatracenia, uczestniczeniem we wspólnocie synów zatracenia (2Tes 2,3). Zatracone zostało coś istotnego, sam człowiek. Można w tym miejscu ostrze oskarżenia skierować ku Bogu, który redukuje człowieka w proch. Ale „redukcja w proch” owocuje powstaniem z niego.

1.2. Wyczerpanie rzeczywistości

Lecz z duchowego punktu widzenia, biorąc pod uwagę niezwykłą zdolność człowieka do idolatrii – segmentowego tworzenia bogów, pusty panteon może przybrać zupełnie nowy kontekst. Rzeczywiście, człowiek został opuszczony przez swoich bogów, zupełnie przegrany w swej historii, oszukany i wyprowadzony w pole przez dumę istnienia, ale opustoszała przestrzeń staje się, może nieoczekiwanie przestrzenią wyboru – pomiędzy własnymi bogami a Bogiem prawdziwym, który nie objawia się już w sposób dostępny człowiekowi, ale czysto duchowy, proponując spotkanie na zupełnie nowym poziomie. W ten sposób Bóg, we wnętrzu swego Miłosierdzia, wykorzystując ludzkie zaślepienie, przygotowuje scenę pod nową historię.

Pustka nosi imię nicości. W pierwszym odruchu, nicość zostaje utożsamiona z nieistnieniem. A to chyba najtragiczniejsze nieporozumienie. Pustka bowiem znaczy brak zmysłowej treści w przestrzeni zmysłowego odbioru. Pozostaje treść inna, duchowa, bezpośrednio niedostępna dla zmysłów. Uczestniczenie w pustce świata znaczy być świadkiem jego wypłukania z form doczesnych. Mistycy, jak Św. Jan od Krzyża czy bł. Henryk Suzo mówią – o nagości bytu, ogołoceniu.

Wreszcie pustka słów – przedpola nieokreśloności, po których porusza się człowiek bezradny. Apofatyka, niemożność nazywania, nieziszczalność uchwycenia własnej tajemnicy, całej rzeczywistości, a nade wszystko Boga. W niemożności słów dojrzewa spowita milczeniem ludzka komunikacja, międzysłowie, między-kropki. Zamieranie słów może okazać się przedpolami oczyszczenia. Pustka, a więc pozbawienie dotychczasowej treści i tkanki sensów, staje się wielkim oczekiwaniem na novum, na nową treść jeszcze nieczytelną, nieznaną. Coś, co było do tej pory, zostało odarte, pozbawione dotychczasowości, uległo wyczerpaniu. Wyczerpanie, w jednym z pierwszych skojarzeń, wiąże wyobraźnię z wyschniętą studnią – brakiem wody. W istocie wysycha sama wyobraźnia życia.

Co się w istocie wyczerpało? Wydaje się, że mit o użyteczności. Wyraża to kwadrat niepotrzebności: nie jestem już potrzebny drugiemu, drugi nie jest mi potrzebny; nie jestem potrzebny Bogu, Bóg nie jest potrzebny mi. Radość, szczęście, troska wyprowadziły się z tych relacji.

Najbardziej przewrotnym odkryciem jest fakt, że Bóg mnie nie potrzebuje, że może być szczęśliwy beze mnie. Święta samowystarczalność Boga budzi nieprzejednaną zazdrość człowieka. Co zatem zrobić, jeżeli nie jestem potrzebny Bogu? Mogę okazać, że nie jest potrzebny mnie. Duma potęguje zasadność odrzucenia. Nieosiągalny Bóg, którego nie można wykorzystać, wplatać w swe intrygi, odporny na zabiegi i zachody, może owocować jednym w upojonym sobą umyśle: zachodem Boga. Zachodzi Bóg, którego można wpleść we własne produkcje. Takie imię ma ta pustka. Jaki zatem nadchodzi Bóg i czas? Pustkowie po ludzkich produkcjach wypełnić musi zupełnie inna postawa: umiejętność przyjmowania. Przyjęty może być tylko dar. Sądzę, że ziemia będzie tak długo uporczywie pusta, dopóki człowiek nie uczyni miejsca Boskiemu Darowi.

I. 2. Rozpacz

Współczesność pragnie – a to przejmujące – budować na wątpieniu. Wątpienie to miałoby oczyścić myślenie, istnienie, świat. Stało się jednak bramą podejrzliwości, że w istocie nie ma już prawdy, nie ma myślenia, nie ma człowieka, a nieco dalej – i Boga. Działa ta sama nieufność, która doprowadza niewiastę z raju do wejścia na ścieżkę wiadomości dobra i zła. Potęga poznania deformuje człowieka, wyłamuje się z zasięgu jego woli i nieokiełznane nasącza perspektywą, nad którą nie ma już władzy. Ten sam proces znajdujemy w chronicznym wątpieniu.

2.1. Metodyka konsekwentnego wątpienia

Metodyczne wątpienie osacza, dopada, tragicznie rozpuszcza myślenie. Wszystko co jest zanurzono w morzu kwestionowania, które człowieka pochłania. Filozofia i kultura XX wieku rozpoczęła wręcz szarżę z szablą sprzeciwu, by to co jest siec niespotykanie napastliwie, starym pytaniem: dlaczego raczej coś jest, niż nie jest? Pytania w takim kontekście są nie tylko kwestionowaniem, ale odsłaniają gniew, agresję pytających, tak, jak gdyby samo życie i to, co jest, drażniło. W ten sposób myślenie staje się grzęzawiskiem, gdyż zakwestionowano konsekwentnie wszystkie punkty odniesień. Na grzęzawisku umysłu tonie się w rozpaczy. Wątpienie nie przydaje światła, lecz gasi każdy dzień. Terror nocy, błądzenia, upadania, zapadania się w nieistnienie, zatrzaśnięte bramy mądrości, szaleństwo rozstawania się z sensem, kraina nieskończonego cienia, rzucanego na wszystko w obfitości szarego, wysuszającego smutku. Wątpienie nie doprowadza jedynie do demontażu znaczeń, ale wydobywa z człowieka coś złowrogiego, co nie chce już żyć. Nie jest to czysty tragizm, to raczej otchłań upadania, bez patosu, bez szacunku dla darowanej historii, jak ostatnia pieśń pogardy. Okazuje się bowiem, że wątpienie nie tylko nie potrafi nic wnieść, nic darować, ono jedynie zżera. Przychodzi w przebraniu porządkowania scen myślowych, dekonstrukcji, pozornie zamiatając pojedyncze słowa, postawy, czy wydarzenia. Jednak systematycznie usuwa kolejne sceny, nie dopuszczając do jakiejkolwiek prezentacji, przejawienia się. Każde jawienie się budzi wątpliwość. Jest zatem w konsekwencji radykalną odmową dla tego, co jest. Narasta w miarę, jak narasta świadomość przegranej historii. Jest stróżem antropologicznej kapitulacji.

Wątpienie, dopiero w owocach ukazuje swe oblicze – jest destrukcyjnym kłamstwem, zrodzonym z Ojca kłamstw, rakiem poznawania i przekonań. Znosząc wszystko, wątpienie dokumentuje, że nie potrzebuje żadnego miejsca, i nikomu go nie przyznaje. Stanowi drogę totalnego unieważnienia. Lecz to nie koniec drogi. Popycha ją w istocie zafascynowanie zniszczeniem, możliwość anty-kontemplacji własnego konania.

Przestrzeń rozpaczy wyznacza umierające słowo, milczenie śmierci i odebranie czasu. Milczenie takie może być jeszcze bardziej okrutne niż krzyk, życie jeszcze gorsze od śmierci: w owe dni ludzie szukać będą śmierci, ale jej nie znajdą, i będą chcieli umrzeć, ale śmierć od nich ucieknie (Ap 9,6). Rozpacz to nie tyle śmierć, bo śmierć uwalnia od czasu. Prawdziwą rozpaczą jest niemożliwość umierania – wieczyste konanie. Nie ma bowiem czegoś takiego, jak chwila ostatnia, nie ma zabliźnienia ran, nie ma odpoczynku w słuchaniu i patrzeniu. Wypatrywanie śmierci, która nie nadchodzi, przydaje okrucieństwa konaniu.

Wątpienie narzuca z niebywała siłą nie tylko logikę, ale i dyscyplinę rozpaczy, aż po opętanie tępym cierpieniem. Przekroczenie granicy rozpaczy albo rozsypuje człowieka po rzeczywistości, tak że nigdzie go właściwie nie ma, albo też brnie w stronę uzasadnienia absurdu. A jedynym uzasadnieniem absurdu jest kreowanie na prawdę idei, że Bóg jest rozpaczą. W rozpaczy religia zostaje poddana katharsis panikon, oczyszczeniu, które nie oczyszcza wzroku i poznania, ale oczyszcza religię z Boga.

Wątpieniu, by było skutecznym sposobem dekomponowania i nicowania rzeczywistości, towarzyszyć musi sprzeciw jako zasada. Wydaje się, że to, co jest nie zostaje poddane wyjaśnieniu, ale oskarżeniu. Przedłużając myśl Kartezjusza, można by skonstatować: „myślę, więc oskarżam”. Oskarżenie jest zjadliwe, tzn. ciągłe produkowanie oskarżonych układanek, pożera własne dzieci. Jednoczyć się w oskarżeniu, znaczy zupełnie rozpraszać. Jest jak piętrząca się wieża Babel. Oskarżenie najbardziej wygania, najbardziej rozprasza. Oskarżając, wyrzucam ze swego świata, odcinam się. Oskarżam, a więc demonstruję, że nie chcę mieć nic wspólnego z oskarżonymi, dzielę rzeczywistość. Jesteśmy krok od obłędu. Oskarżenie bowiem mówi: wszyscy są podejrzani, więc skazuje człowieka na nieuchronną, uciążliwą samotność. Najbardziej oskarżonym może być Bóg, który wszystko powołał do istnienia. To szybko doprowadza do załamania się miar zdrowego rozsądku i ostatecznie człowiek potrafi jedynie to: poddać w wątpliwość. Kumulacja wątpienia staje się pułapką. Nie potrafię już budować, jedynie kwestionować. Droga wątpienia przybiera u końca formę samobójczą. Dowodem koronnym ma być ruch, zmienność. Ponieważ wszystko gdzieś (a to gdzieś nie należy już do Boga) zmierza, mamy tylko sploty gier i przypadków. Dlatego wątpienie ostatecznie przeraża. W narowistym cwałowaniu wątpienia wszystko niebywale się starzeje, staje się niewydolne, zastyga w bezradności. Każde ocalenie, wyciągnięta dłoń staje się przerażająco dwuznaczna, nieznośna, natarczywa. Człowiek wybiera chorobliwe osamotnienie, spycha w rozpacz.

2.2. Wygnanie miłości

Rozpacz odsłania jeszcze jedną twarz. Jest owocem. Jakim? Uprzedniej niezdolności do miłosierdzia. Rozpacz jest wygnaniem miłości, dokonywane przez bezlitosne odzieranie innych (oskarżenia), skazywanie na śmierć we własnym sercu przez odzieranie z dobra (zawiść), konsekwentne ocalanie swego świata kosztem innych. To pogłębia niezdolność do miłosierdzia. Bez mnożenia miłosierdzia człowiek popada w sterylną, jałową konieczność poszerzania swego świata, którego staje się bogiem.

Świat, dom, bliźni stali się podejrzani, a w chwilę potem umieszczeni w szufladzie z etykietą „wróg”. Wątpienie ujawnia swe źródła – wątpię, ponieważ zostałem bez osłony, zdradzony, wystawiony. U źródeł wątpienia leży poczucie zdrady. Żyję w świecie zdradzonym, pośród zdradzonych i zdradzających ludzi, w świecie podstępnym. Mogę żyć jedynie chroniąc się przed tym światem, domem, bliźnim. Świat staje się objawieniem zdrady. Nie daje on już żadnej odpowiedzi, jedynie słowa zatrute, jak kolejne kostki w dominie oszukiwania. Dlatego świat zmusza do ostrożnej samotności, nie wchodzenia w więzi, do stronienia.

Z goryczą odkrywam, że świat się mną bawi, bawi się moją wolnością, moją nadzieją; zapraszając, w istocie wyprowadza na arenę, jak gladiatorów. W końcu zmusza mnie, bym za niego płacił. Świat – mój bliźni, chce żyć moim kosztem. Nie mam nic oprócz możliwości umierania, ale arena pozbawia śmierć szacunku. Moje umieranie staje się widowiskiem. Arena nie jest bynajmniej sceną, gdzie ceni się dobrą grę. Odkryć się na scenie, znaczy w spojrzeniu innych zobaczyć głód swojej śmierci. Jest jak przekleństwo niebios: zelżę ciebie, i wystawię cię na widowisko (Na 3,6). Gorzkie jest to odkrycie, zaczajone w zakamarkach współczesności: człowiek został wypędzony na arenę, zmuszony do życia pośród dzikich bestii bez racjonalnego powodu. Czy stał się zatem ofiarą czyjejś bezinteresownej zawiści czy nienawiści? Świadomość tonie w rozpaczy. Nie należy rozpaczy od razu demonizować, choć jest najbardziej demoniczna ze wszystkich objawów współczesności. To sytuacja, gdzie nie tyle zawodzą jakieś rozwiązania, co w głębinach zniechęcenia, tonie się w całkowitej rezygnacji – zaprzestano poszukiwań, nie wierzy się w jakiekolwiek rozwiązanie. Uparte trwanie w smutku nieuchronnej klęski, przed którą nic nie może już ocalić. Największy policzek wymierzony Bogu, który przychodzi jako Zbawiciel.

Wydaje się, że noc wątpienia zaległa w najdalszych krainach. Pochmurne niebo pozbawia nas gwiazd. Nadwątlone jest każde słowo i zamiast rzucać światło, aplikuje kolejną dawkę mroku. Zatrucie wątpieniem skutecznie koroduje nasze przekonanie do życia i zwykłą nadzieję.

I. 3. Trwoga

Naszym czasom towarzyszy nawarstwienie lęku, coraz bardziej zagęszczonego i rozległego. O ile strach jest bardziej biologiczny, zwierzęcy, choć pojawiający się w konkretnym zagrożeniu, tak lęk – bardziej metafizyczny, budzi się w odkryciu nieobecności, odsłanianiu czegoś, co przychodzi niejako bez twarzy. Natomiast trwoga objawia się poza wszelkim strachem i lękiem, wynika z wrzucenia w czeluść udręczenia. Człowiek rzucony w doczesność, odkrywa przeraźliwie, że żyje bez osłon, w obojętności, bez bliźnich. Wszyscy ci, którzy zwą się bliźnimi, żyją odwróceni od niego zapatrzeni we własne życia. Szamotanie się w obcych, wrogich kontekstach, stwarza coraz bardziej samoprowokujący się dramat.

3.1. Strażnicy upadku

Trwoga pojawia się z doświadczenia własnej znikomości. Nowożytne przeświadczenie o wielkości i nieskończonych możliwościach człowieka zupełnie rozmywa się w oczywistej bezradności, nie tylko w zderzeniu z żywiołami, ale i w mocowaniu się z samym sobą. Znikomość jest wiernym świadkiem ludzkiej klęski.

Trwoga się rodzi w środowisku odrzucenia. Kiedy człowiek odkrywa, że jest odrzucony, niechciany, nie miłowany, pozbawiony oparcia i nic/nikt go nie osłania, upada w przepaść.

Lęk odsłania nieistnienie we wnętrzu człowieka, pochodzenie ex nihilo. Trwoga nicości, ziemi, pyłu, nieznaczenia rozbrzmiewa z całą mocą w człowieku, który ogranicza siebie do ziemskiego wymiaru. Pozwala on wtedy dojść do głosu temu, co jedynie ziemskie, co dąży do swej dzikiej i bezkształtnej pierwotności, chaosu. Lęk jest wydaniem temu, co amorficzne, co nie zna ani piękna, ani celu.

W ten sposób lęk jest strażnikiem ludzkiej klęski, upadku, przegranej. A może jeszcze głębiej – odsłania człowieka tak, że pozostaje on bez żadnej osłony. Żyć bez osłony znaczy, że nie można już nic uratować, nic ocalić. Oznacza życie wbrew zbawieniu. Lęk jest okrucieństwem obnażenia kruchości człowieka, który został w grzechu zupełnie sam, nic mu nie sprzyja, nie prowadzi do Boga. Słowem, istnienie bez oparcia, zsuwające się w przepaść nieistnienia. Skoro tak, wszystko jest nieszczęsne, przegrane, żałosne. Pozostaje jedynie ironia. Lęk chętnie wypowiada się w szyderczym śmiechu, wywodzącym się z doświadczenia żywej nieobecności, która jest przeczuciem potępienia. Pochłania wnętrze u progu bezsilności. Księga Mądrości rzuca wiele światła na rozumienie lęku w jeszcze jednym wymiarze – zniewolenia. Mówi ona najpierw o straszliwej nocy, której nie można rozświetlić, a następnie o więzieniu bez krat:

Ci, którzy mniemali, że się ukryją z grzechami tajemnymi pod ciemną zasłoną zapomnienia, pogrążeni zostali w ciemnościach, wielce zatrwożeni i przerażeni… I ani żadna siła ognia nie mogła dać światła, ani jasne płomienie gwiazd nie zdołały rozświetlić owej strasznej nocy … Ci, którzy przyrzekali duszę schorzałą uwolnić od strachów i niepokojów, sami chorowali na strach wart śmiechu… Bo strach to nic innego jak zdradziecka odmowa pomocy ze strony rozumowania, a im mniejsze jest wewnątrz oczekiwanie [pomocy], tym bardziej wyolbrzymia nieznaną, dręczącą przyczynę… I tak padał każdy, gdzie się kto znajdował, i był więziony, zamknięty w więzieniu bez krat (Mdr 17,3-15).

Dzięki świętej księdze otrzymujemy wyjaśnienie: lęk rodzi się zdradzonym umyśle, umyśle zdradzającym, odmawiającym. Następnie, wynika z dumy – samodzielności, która nie oczekuje pomocy. Wreszcie, polega na deformowaniu rzeczywistości – wyolbrzymianiu udręczenia. Istotą lęku jest zniewolenie, zamknięcie w więzieniu bez krat.

By zrozumieć jego naturę, należy sięgnąć do dramatu w raju. Lęk religijny niewątpliwie narodził się w grzechu i naznaczył swą obecnością struktury człowieka. Po wyciągnięciu ręki po owoc drzewa wiadomości, widząc zbliżającego się Boga, człowiek się przestraszył: Usłyszałem Twój głos w ogrodzie, przestraszyłem się, bo jestem nagi, i ukryłem się (Rdz 3,10). Wyznanie Adama odsłania nam drogę rozumowania: bliskość Boga – lęk – wywołana nagość człowieka – ukrycie. Kluczem jest nagość objawiająca się w bliskości Boga. Owa nagość jest rodzajem istnienia ogołoconego, obnażonego, bez chwały. Istnienie takie to okrutna samotność, oddzielenie od Boga. Nagość staje się świadkiem zdradzonego człowieczeństwa. Rodzi pragnienie zasłonięcia, ukrycia. Pytanie zatem bardzo podstawowe: co pragnie zasłonić lęk? Właśnie prawdę o zdradzie, o nieposłuszeństwie, o grzechu. W istocie jest on przerażeniem niebycia. Dzieje się tak dlatego, iż Bóg grzechu nie stwarza, nie dokonuje. Nie ma on żadnego prawa do istnienia, nie można go uprawomocnić, zaakceptować. Lęk to reakcja na obecny grzech, który oświetla swą obecnością nadciągający Bóg. To reakcja na uczynione i podjęte zło, czyli coś, czego Bóg nie stwarza, ani coś, co nie może w Bogu znaleźć potwierdzenia. Dlatego nie może mieć pretensji odnośnie do istnienia. Żyje nie żyjąc. Trwoga zatem dotyczy jeszcze bardziej podstawowego wymiaru: człowiek odkrywa, że tak naprawdę nie żyje. Znaczy to, że po pierwsze, nie potrafi żyć życiem prawdziwym, że nie nosi jego źródła w sobie. Po drugie, że życie go omija, przepływa obok.

Trwoga narasta również w kontekście czynów. Doskonale to wyraża św. Paweł: Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, już nie ja to czynię, ale grzech, który we mnie mieszka (Rz 7,19-20). Konsekwencja znajomości dobra i zła jest ta, że zło i dobro chce być poznane, że w człowieku szuka swego miejsca, zapuszcza w nim korzenie. I jeśli człowiek dokonuje czegoś, doświadcza często z przerażeniem, że w jego dobrych pociągnięciach dojrzewa zło, że nie potrafi być gospodarzem u siebie, że zarówno dobro, jak i zło, wymyka się. Nawarstwienia niechcianego, ale dokonanego zła, nieznośne i natarczywe, nabudowują piramidę trwogi.

W tym kontekście mamy dwa kierunki przeżywania lęku: pierwszy, związany jest z nieistnieniem, z nieobecnością dobra, które być powinno, drugi – z nawarstwieniem lub bezpośredniością zła. Pierwszy można nazwać lękiem pozbawienia: to nieobecność miłości rodzicielskiej, dziecięcej czułości, wsparcia i przyjaźni rówieśników; to brak bezpieczeństwa np. społecznego, gdy państwo staje się pasożytem czy publicznym złodziejem, okradając obywateli poprzez politykę fiskalną z pieniędzy, rujnując budżety rodzinne i spychając poza granicę nędzy, itd. Św. Augustyn mówi w Wyznaniach (ks. II,6) o lęku przed nagłymi zdarzeniami, mogącymi zagrozić temu, co się miłuje. Lęk uzmysławia zatem sytuację bez miłości, utraty umiłowanego, pozbawienie miłowania. Skoro utracono wszystko, co się kocha, jest się radykalnie opuszczonym przez Boga i stworzenie. Może się wylęknionemu umysłowi wydawać, że to Bóg nadciąga z nieistnieniem. Pozbawiając bowiem, skazuje na zagrożenie, budzi trwogę. Ale jeżeli Bóg pozbawia, to zazwyczaj dzięki temu uwalnia, oczyszcza.

Drugi rodzaj źródła związany jest z bezradnością wobec dotykającego zła, które bynajmniej nie jest przypadkowe czy bezmyślne. Przeciwnie – przybiera zorganizowane formy, osadzając człowieka pośród struktur zła. Trwoga najmocniej budzi się wobec dotyku, uderzenia zła w sensie duchowym. Zło to nie tylko mroczna, wciągająca pustka, jakaś nieobecność dobra. To aktywność przerażenia, demona, który spada uderza z nieba (a więc miejsca, gdzie człowiek spodziewa się odnaleźć dobro), by przerazić ziemię i to, co zmysłowe. Uderza w samo centrum człowieczeństwa. Jan od Krzyża pisze: W takich chwilach, męczarnia i udręki ducha są wiel­kie, czasem większe, niż to można wyrazić. Działa tutaj bowiem czysty duch przeciw czystemu duchowi, toteż przerażenie, jakie duch zły wzbudza w dobrym, tzn. w duchu duszy, jest ponad wszelką miarę (NC 23,5). Duchowe uderzenie Złego jest ukierunkowane zwykle na zatracenie człowieka. Zły stara się go nie tylko zatracić w lęku, powodującym paraliżujące zamykanie się w sobie, dlatego najbardziej osłabiającym miłość, która wychodzi ku drugiemu, lecz również zatracić jako człowieka. W tym kontekście Chrystus ostrzega: Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą. Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle (Mt 10,28). Ostrze nienawiści skierowane jest ku ludziom pogłębionym duchowo, którzy dokonują skutecznie spustoszenia w strukturach królestwa pochodzącego z tego świata. Zły pragnie ich wyrwać na zewnątrz z głębin ducha (por. Jan od Krzyża, Żywy płomień miłości 3,64). A zatem lęk nie tylko zamyka w trwożliwym świecie, lecz również wyrzuca na zewnątrz.

Trwoga może narastać w wyniku rozdzielenia. Jak w dzieciństwie oddalenie od matki wywołuje lęk i życie zamienia się w krzyk, tak obecnie człowiek przerażony jest narastającym dystansem, pomiędzy własną głębią (duchem), a tym, co zewnętrzne, pomiędzy nim a innymi ludźmi, pomiędzy swymi celami sensem, a możliwością realizacji. Trwoga nadciąga – by użyć wyrażenia biblijnego – ze wszystkich stron (Jer 6,25). Dokonuje się w rozdarciu zwłaszcza wtedy, gdy zawodzą mechanizmy integrujące.

3.2. Boski lęk

Oczywiście trwoga posiada swój wymiar religijny. Hebrajskie emat Jahwe – boski strach, lub specyficzna kategoria lęku numinosum – sebastos, którą można wyrazić jako osłupienie, czy greckie deima panikon, poruszają się w przestrzeni, którą R. Otto określił jako tremendum. Objawia się nie tylko wobec tego, co Boskie, ale objawia bezpośrednio Boskie. To trwoga bezpośredniości. Człowiek ugina się pod ciężarem grozy, jak pieśniarz psalmów: Ja jestem biedny i od dzieciństwa na progu śmierci, dźwigałem grozę Twoją i mdlałem (Ps 88,16). Bardzo interesujące jest to wyrażenie: próg śmierci. Tam właśnie zamieszkuje boski lęk. Może on mieć wymiar społeczny lub indywidualny. Społeczny, gdy Bóg pragnie obudzić w narodzie wybranym grozę, by… poznali, że Ja jestem Pan (Ez 20,26), lub kiedy daje mu pić kielich opuszczenia i grozy (Ez 23,33). Rodzi się wobec nadciągającego nieszczęścia. Bóg sieje spustoszenie: kto umknie przed krzykiem grozy, wpadnie w dół, a kto się wydostanie z dołu, w sidła się omota! Tak, upusty otworzą się w górze i podwaliny ziemi się zatrzęsą (Iz 24,18). Jest to sytuacja, która wprawia w drżenie całe stworzenie. Mówimy o wyższym rodzaju lęku, który Rudolf Otto chętnie by nazwał uczuciem numinotycznym – tremorem. Lęk ten, po pierwsze oznacza przerażenie, które rodzi z doświadczenia Boga żywego. Żywy Bóg, a raczej przygniatający ogrom życia, wzbudza drżenie śmierci. Kluczem do tego jest potęga Boskiego majestatu. Lęk ten można z powodzeniem przetłumaczyć jako groza majestatu, groza boskiej potęgi. Istotnym wyjaśnieniem jest więc prawda, że religijny lęk wzbudza to, co tajemnicze, nieosiągalne, co sieje grozę. Bohater księgi Hioba woła: Czy Majestat nie budzi lęku? Czy nie przejmuje was grozą? (Job 13,11). I ten sam kilka wersetów dalej: Bóg grozą przenika me serce, Wszechmocny napełnia mnie lękiem (Job 23,16). W każdym razie chodzi o sytuację, którą przeżył patriarcha Jakub po śnie o drabinie: zdjęty trwogą rzekł: O, jakże miejsce to przejmuje grozą! Prawdziwie jest to dom Boga i brama do nieba! (Rdz 28,17).

Lęk pojawia się niejako w konfrontacji stworzony-Niestworzony, skończony-Nieskończony, kruchy-Wszechmocny. Człowiek w blasku chwały odkrywa nieosiągalność Boga, niesprowadzalność do Niego i co najbardziej dramatyczne – własne nieistnienie. Złożoność przeżycia nie ogranicza się jedynie do akcentowanego przez nas tremendum, zawiera również boski zachwyt – stupendum.

I. 4. Śmierć

Według współczesnych, śmierć jest najważniejszym wydarzeniem życia. Nie pyta się już, czy można żyć poza śmiercią. Po prostu człowiek zaistniały na scenie świata, rzucony w historię, zmierza ku śmierci, słowem – żyje „w” śmierci, dokonuje egzystencji jako ostatniego wysiłku. Jej smaku nie zna nikt, gdyż zasmakowawszy, nie można o niej opowiedzieć. Definitywnie załamuje się narracja. Współczesna scena świata, pogrążona i zajęta umieraniem, chętnie by zapewne podzieliła ludzi na dogorywających i już umarłych. Dla wielu życie jest tylko odchodzeniem, konduktem żałobnym, zawodzeniem, słowem pożegnania.

4.1. Obnażenie bezpowrotnego rozdarcia

Śmierć nie jest czymś naturalnym. Ona to najbardziej sprzeciwia się naturze, jest czymś doskonałym, niewidzialnym. Nie jest kimś-kto-uderza, ale robi to doskonale, bezpowrotnie. To działanie bezpodmiotowe, to coś czego-nie-uczynił Bóg, ale jest – istniejące, panujące. Coś, co będzie zwyciężone na końcu. Śmierć jest bowiem najściślej związana z końcem. Nosi małe twarze: zmęczenie, cierpienie, klęska, twarz nieprzyjaciela, zamknięte serce; i wielkie: nienawiść, bezsens, mord, utrata ciała. Śmierć rozumiana jako rozdzielenie życia (klasycznie – duszy i ciała), w optyce dramatu przypomina raczej wydarcie duszy. To imię własne współczesności. Rozpad byłby eufemizmem. Człowiek wydzierany i wydzierający – włodarz śmierci. Całe życie można by opasać prawdą o rozdarciu: rozpostarty, rozproszony, rozrzucony pośród różnych wymiarów, rejestrów, sfer…

W niej oddzieleni zostajemy od tego, z czym się utożsamiamy, od bezpośredniości naszego zadomowienia w ciele. To przeraża człowieka życiowo krótkowzrocznego. Obnaża bezwzględnie koniec własnego świata. Najbardziej dokuczliwe jest obnażenie skończoności, a może jeszcze bardziej nieznośne – odejście w nieznane, usunięcie, pójście w zapomnienie. Jeżeli człowiek istnieje w taki sposób, że swą egzystencję powiększa, pasożytując na innych i zmuszając ich, by niejako mnożyli wielkość jego życia, to perspektywa zamilknięcia, nieprzywoływania własnego imienia, staje się koszmarem. Ci, którzy imionami swymi nazywali ziemie (Ps 49,112), podlegają śmiertelnemu miażdżeniu, uświadamiając sobie niemożność samouobecniania (intensywność samouobecniania jest mylona z życiem), w obliczu utraty możliwości kreacji sceny dla siebie. Śmierć oznacza radykalne pozbawienie, które wywołuje ostatni krzyk, będący już tylko wrzawą rozpaczy. Na takiej tragicznej scenie świat, a więc przestrzeń odnowy imienia, oskarżany jest o zdradę. Śmierć na scenie świata, o ile ma znaczenie, wyraża absolutną nieobecność, ustanie, niezdolność kontynuacji, utrwalenia, uwięzienie w przeszłości, której nie można przywołać. Śmierć objawia niemożność absolutyzacji wymiaru doczesnego, dla wielu jedynie ważnego i dostępnego, zamknięcie dostępu do sceny, oddzielenie, alienacja, absolutne wyobcowanie. Śmierć zatem nie jest jedynie opuszczeniem sceny, zdaje się być całkowita obcością, gdzie człowiek nie znajduje już miejsca dla siebie. Dlatego jest absolutną klęską, odebraniem złudzenia trwania opartego o historię. Odebrana jej zostało dostojeństwo i powaga, stała się nieuchronną pułapką. Pułapką dlatego, że w jej bramach może się okazać wszystko bez jakiegokolwiek znaczenia, ograbione, poniżone. Jedyne, co się eksponuje, jest trwogą absolutnej pustki, gdzie nikt już nic nie obiecuje, żadnego innego początku. Śmierć jest tak trudna, gdyż odbiera, ale tego odbierania nie można nazwać jakimkolwiek porządkowaniem historii, ustępowaniem miejsca innym. Nie rozbrzmiewa tu żadna obietnica, spełnieniem zaś historii, byłoby jej całkowite opustoszenie.

4.2. Ironia ostatecznej niemożności

Dla świata śmierć jest rozumiana jako niemożliwość, nie tylko odmowa wszelkiej możliwości, ale niemożność uwolnienia życia. A może jeszcze jedno: świadomość tego, że już nikt nie oczekuje. W pierwotnych religiach w bramie śmieci oczekiwali, jeśli nie bogowie, to chociaż przodkowie. Współczesności została odebrana łaska oczekiwania. W tym miejscu śmierć przyobleka szaty pustki, wypełniając świadomość człowieka nowoczesnego paraliżującą trwogą. Trzy wierne siostry końca, osaczają człowieka. W takiej sytuacji, sprzeciwiając się tej totalnej redukcji do nicości, można tylko jedno: zbanalizować pustkę, trwogę i śmierć. Uczynić z życia farsę, ironię, szyderstwo.

Ale śmierć nie jest tylko pustą ramą historii. Istnieje, dla niektórych fascynująca, dynamika umierania. Fryderyk Hebbel zostawił zdanie: istnieją ludzie, którzy jedynie to wielbią, co mogą unicestwić. Ich zainteresowanie, fascynacja, admiracja wypływają z toksycznego źródła. Każde zaangażowanie, bliskość, niesie w sobie komponent destrukcji i ostatecznie odsłania warstwę nienawiści, a nie miłowania.

Umieranie, nie śmierć, wydaje się poszukiwanym rdzeniem współczesności: publiczne, wystawione na widowisko konanie czasu, człowieka, historii. Lecz jest ono tragicznie różne od konania Chrystusa, w którym wszystko wykonało się. Tu zaś wszystko zostaje pustoszone. Konanie to śmierć, która nie ustaje, która nie może się dokonać, podobne do sideł. Ogarnęły mnie fale śmierci i zatrwożyły mnie odmęty niosące zagładę; oplątały mnie pęta Szeolu, zaskoczyły mnie sidła śmierci (Ps 18,5-6). W ten sposób śmierć staje się niewyczerpana. Można śmierci nie dopuścić do głosu, skazując na ciągłą agonię. W takim stanie śmierć jest wyjściem, może nawet upragnionym.

Życiu w cieniu śmierci może towarzyszyć wstrząsające odkrycie: łono tego świata jest martwe, niezdolne wydać życia, mimo, że je ciągle symuluje. Należałoby tu przywołać św. Jan od Krzyża z poezji Żyję, życia nie mając w sobie:

Takie życie, jakim dziś żyję,

jest to ciągłe życia ubywanie,

to zgon, który trwa nieprzerwanie,

póki w Tobie znów nie ożyję.

4.3. Boskie otwarcie w śmierci

Lecz można dla niej odkryć inny horyzont. W swej definicji jest rozdzieleniem, rozdarciem, pomiędzy tym co cielesne i tym co duchowe. Rozdarta jedność jest zarazem przejściem, próbą. Jest rozdarciem życia w nieśmiertelności, gdyż człowiek umierając odsłania swą nieśmiertelność, odsłania to co nieśmiertelne i że nie podlega już śmierci i że nie może oddzielić swej historii od tego co wieczne. Jest ona zarazem wyzwoleniem od tego co sama zadaje i od możliwości i niemożliwości cielesnego. Śmierć jest czymś co przeraża i ogranicza bycie człowiekiem, ale w śmierci, która jest odarciem z zasłon, człowiek odkrywa bliskość bezpośrednią życia. Paradoks śmierci jest sytuacją człowieka, który postawiony wobec swej pierwotnej samotności jako istnienie, zanurza się w nieistnieniu, „zatraca się”. Widzi jak ginie jego osobisty świat i jednocześnie widzi inaczej. Śmierć jeszcze bardziej staje się śmiercią, ale umierający rozumie w jaki sposób przekracza samego siebie. Śmierć jest dziwną gwarancją człowieczeństwa, to jedynie ona daruje sytuację rozróżnień ostatecznych, daruje możliwość bycia bardziej człowiekiem. Jest dla człowieka miarą spraw. Pozostaje tylko być i to być-w-nieskończoność. Ogromne jest to novum darowane w śmierci, nowe poznanie, które jest wiarą, tzn. poznaniem na sposób boski; i nowe bycie, nowe istnienie, nowe miłowanie, nowa moc, nowe dojrzewanie. Dopiero w śmierci uruchamia się cała potęga kim człowiek może być. Nadzieja staje się nadzieją, której nie nasyca nawet wieczyste teraz, wiara, jeszcze bardziej boską wiarą i miłość człowieka miłością Boga. To co boskie i wypróbowane nie może ustać Coraz głębiej i doskonalej zostaje poznawana Tajemnica Boga i człowiek już bez końca poznaje własną tajemnicę, a jego tajemnica staje się w progu śmierci również nieśmiertelna, wieczysta. Człowiek powraca ciągle na nowo do siebie i do tego czego nie może posiąść do końca, do Tego, który człowieka darował sobie samemu. Bóg objawia się w człowieku w sposób doskonały. Człowiek doskonale powierza się Bogu, zatraca siebie, dzięki temu może być ciągle na nowo i ciągle w nowy sposób. Nowy człowiek nie jest starym człowiekiem, dokonuje się przemiana struktury bytu ludzkiego. Wszystko czyni się nowe. Nowy człowiek widzi nie tyle, że śmierć można zadać, ale że jest ona zadaniem. Śmierć jest czymś co można wybrać, aby żyć doskonalej.

Słowa Chrystusa kto chce zachować życie swoje, ten straci je, a kto straci życie swe dla mnie, zachowa je, posiadają najdramatyczniejszą kwalifikację. Tę śmierć, o której mówi Chrystus, potrzeba wybrać, o tę śmierć potrzeba walczyć. Pierwsza twarz śmierci mistycznej ma na imię odmowa. Wiele rzeczy we wnętrzu człowieka chce żyć, wiele domaga się życia, żywienia. Ale to domaganie się jest nieuzasadnione, jest podstępne, bo okrada człowieka z czegoś najbardziej prawdziwego. Wspaniałe pomysły, głód intelektualny, gorące namiętne serce, nieujarzmiona wyobraźnia, nawet „szlachetne” porywy potrafią zagracić, zabałaganić, zaśmiecić tę głęboką studnię prawdziwych pragnień człowieczych. To odmowa dla naszej troski skierowanej ku nam samym. To nasza troska jest oczyszczana najpierw. Nowy człowiek troszczy się o Boga, moje i ja wyzwala się z konieczności (narzucań się) psychicznych i kosztuje wolności Boga. Oczyszczona wolność nie jest charakterystyką działania, jest wolnością od własnego sposobu istnienia poprzez akceptację i wybór śmierci. Wybrana śmierć duchowa jest śmiercią w naszej psychice i w naszym duchu tego wszystkie co nie-boże. Śmierci poddana jest każda wewnętrzna przestrzeń bycia człowiekiem, umiera to co nie-prawdziwe. Człowiek swe życie buduje na gromadzeniu. Nie są to tylko dobra materialne, to gromadzenie przeżyć, pragnień, informacji, to posiadanie człowieka, swej historii, kultury, pamięci, wszystko to co wydaje się ubogacać. Śmierć mistyczna wymyka się obłędowi posiadania, jest sporem o nadzieję. Im bardziej jestem, tym mniej muszę mieć, im większą mam nadzieję, tym więcej się spodziewam, tym badziej się otwieram. Być otwartym na śmierć znaczy pozwolić sobie wszystko zabrać. A to zarazem oznacza odzyskać pełną intensywność życia. Znaczy to pozwolić Bogu być we mnie. To bardzo fundamentalne porząkowanie człowieka od począdku. Dlatego na początku załamuje się to co zowie się doświadczeniem, wiedzą, intuicją, sensem, tożsamością, wartością. Mamy do czynienia z czymś zupełnie innym. Nie jest to niczym innym jak podjęciem scenariusza drogi boskiej Chrystusa. Klęska wszystkiego co ważne, piękne, istotne, żywe. Wszystko zostaje zanurzone w śmierci. Oczyszczane człowieczeństwo zostaje pochłonięte w ostrym i delikatnym światłem boskiej chwały i rozpłomienione Bogiem. Aby człowiek mógł być w bezpośredniej bliskości z miłowanym Bogiem, jedno-z-Nim, musi się dokonać głęboka przemiana całego wnętrza. W śmierci mistycznej Bóg wypełnia istnienie ludzkie swym własnym sposobem istnienia. Człowiek nowy staje się boski. Poznaje on na sposób boski, już nie mozoląc się i szukając, ale dotykany żywym boskim poznaniem przenikliwym. To kim jest i kim może być zostaje wypełnione boskim sposobem posiadania rzeczywistości. Istniejące, możliwe i niemożliwe jest posiadane. Miłość człowiecza wypełniona zostaje żarem miłości Boga. Ten wewnętrzny żar przekształca wszystko w Siebie, i człowieka od Boga oddziela tylko cienka, niemal przezroczysta warstwa stworzenia. Człowiek nowy działający razem z Bogiem, doskonale rozeznający i wpleciony w wolność Boga dotyka rzeczywistości Jego mocą. Czas i wieczne zespalają się ze sobą. Utracone małe egoistyczne istnienie objawia się w świecie jako miłość Boga wcielona. Takiego istnienia nie można powstrzymać. Staje się całkowitym przyjęciem Boga, który pochłania całą zdolność ludzkiego przyjmowania i poszerza ją w nieskończoność, by mogła przyjąć jego Jakim Jest w całej swej prawdzie. Mistyczne umieranie rozpoczyna się w momencie, kiedy człowiek gotów jest przyjąć prawdę. Najpierw tę o sobie, o niemożliwości bycia w pełni. Prawda wtedy nie jest czymś do przyjęcia, staje się bólem i pamięć istnienia staje się śmiertelną trwogą, staje się świadomością zatracenia, niebycia wiecznego. Ta prawda jest wędrowaniem do wyschniętej studni własnego istnienia i przerażeniem własną prawdą. Wszystko zostaje odarte i wystawione na płonące światło Pana, który przychodzi jako Nieubłagany. Intensywna, mocna prawda Bożego Istnienia topi jak w tyglu to ludzkie. Człowiecze myśli, pragnienia, wolność, przeszłe i przyszłe zostaje unicestwione. Unicestwione bez żadnego oszczędzania, nieczułe na protesty i niezrozumienia, aż do końca. Droga do śmierci wiedzie przez niebo i piekło. Zarówno niebo jak i piekło musi w człowieku umrzeć. Na zgliszczach konsumpcyjnych wizji wielkiego objadania się w obrazie uczty niebieskiej, czy delektowania się Bogiem w wizji uszczęśliwiającej, pozostaje tylko sam Bóg, który uczy odróżniać boskie tęsknoty od ludzkich. Tam gdzie nie sięga przenikliwość, gdzie nie ma już rozumienia ani chcenia, Bóg dokonuje arcydzieła stworzenia nowego człowieka. Czyni go wyswobodzonego z historii, bo sam staje się spełnieniem czasu. Rozumie jak fałszywa wiara rodzi fałszywą nadzieję. Przemieniony nie żyje już historią, tj. przeszłością, ale swą pewność bycia buduje w spełnieniu historii, u jej końca, z boskiego punktu widzenia. Jest bytowo obecny. Nie jest to jedynie przeformatowanie religijnej świadomości, jest to wypełnienie Boską substancją. Jednocześnie Bóg ukrywa go w sobie. Człowiek odnajduje się jako zawsze obecny, nie tylko w sensie wewnętrznego odczytywania swej tożsamości, ale jako nieutracalnie obecnego dla Boga. Staje się wyrazem Boga, przypominaniem, pamięcią Wieczystego. (Stworzone ma kształt boskiej pamięci i teraźniejszości Boga.) Rodzi się fundamentalna radość w odsłonięciu przede wszystkim prawdy o swej bezpośredniości wobec Boga, tj. nie tylko, że jest spojrzeniem utkwionym w Bogu, ale że jest jego trwaniem. Człowiek nosi Boga w sobie i jest Jego bogactwem. W śmierci mistycznej już nie ludzkie jest ważne, ale Bóg. Odwrócony zostaje porządek nie tylko myślenia, ale istnienia. W śmierci mistycznej dokonuje się wzajemne wyzwolenie: Boga w człowieku i człowieka w Bogu. Bóg wybiera człowieka i przyjmuje ludzką twarz, twarz świętego; święty przyobleka twarz Boga. Zawsze-miłujący wypełnia ludzkie bez żadnego oporu ze strony przemienionego ciała. Śmierć jest dotarciem w samo centrum Boskiej chwały i przemianą w chwałę. Istnienie ludzkie w śmierci mistycznej zostaje rozdarte, nie tyle otwarte, co właśnie rozdarte, aby mógł się zadomowić Nieskończony. Rozdarcie ludzkiego bytu jest klęską czlowieczego, jest wydaniem się na pastwę Bogu, który całą boską potęgą miażdży owo człowiecze. Zmiażdżony przemienia się w byt błogosławiony. Słowa błogosławionego stają się ogniem, naznaczone mocą i podporządkowaniem. Nosi w sobie tajemnicę życia, bo umarł i tę tajemnicę chce wyśpiewać. Ten śpiew jest gwałtownością istnienia, które wszystko zmienia w ogień. To bytowanie płonące, nie bojące się już niczego, swobodne. Jest prowokacją Boga dla żyjących, ale nie żyjących: zostawcie wasze małe zachłanne miłości, pozwólcie się pochłonąć Boskiemu ogniu. Pozwól sobie odebrać to małe, wykalkulowane życie i zdobądź niezniszczalność istnienia. Pozwól wszystkiemu odejść, aby Wszystko mogło nadejść. Potrzeba jeszcze więcej. Błogosławiony jest nieprzyjacielem świateł i mówi: “ufaj boskiej nocy co Cię prowadzi w śmierć, a nie szukaj zadowolenia i bezpieczeństwa życia”. Jest istnieniem miłującym. Wypełniony Bogiem, dzieli Jego delikatną miłość do człowieka i wszystko zapładnia. Miłość, która go trawi i przenika, czysta i mocna, zrywa wszelkie zasłony i jeszcze bardziej się rozpala. To miłość żywa. Nie zna już goryczy umierania i zmierzania do śmierci, a wszystko zostaje przemienione w radość, bo wszystko zna, i jest całkowicie wolny i jego wolność rozrasta się w nieskończoność. A jedyne pragnienie, które go ożywia, to pragnienie śmierci, by posiąść Boga w pełni. Jan od Krzyża wyraźnie stwierdza: kochająca [Boga] dusza nie lęka się śmierci, owszem, pragnie jej. Grzesznik natomiast czuje ciągłą trwo­gę przed śmiercią.

II. Kościół otwarty na współczesny dramat

Ewangelia powyższe „dolegliwości” zamyka w bardzo sugestywnym wyrażeniu: czas ucisku. Formy współczesnego uciskania: pustka, rozpacz, trwoga, śmierć, stały się kategoriami-symbolami, z którymi spiera się myśl chrześcijańska, starając się wiernych Chrystusowi przed nimi ustrzec. Zapewne, aby sensownie żyć, należy szukać: pełni, nadziei, zadomowienia, otwarcia, miłości, życia. Wtedy też współczesność odczytujemy jako dokuczliwy czas bez Boga, który należy przetrwać, pośród chaosu pojęć i słów, aksjologicznej pustyni, miernoty i brzydoty, gdzie wszystko zawisło nad otchłanią śmierci.

W trakcie remanentu Soboru Watykańskiego, Kościół zmienia strategię, pragnie być bliżej świata – nie tyle obok, czy ponad, ale „w” świecie. Tak brzmi podstawowa, konstytutywna deklaracja: Kościół w świecie współczesnym. W ocenie wielu była to stroma droga w dół, ku zaprzepaszczeniu klarowności eklezjalnej, zdrada podstawowej funkcji uświęcania krnąbrnego i zuchwałego świata, który po modernizmie, przestał się bać kogokolwiek.

Kościół potwierdza głęboki udział we wszystkich wymiarach egzystencji: radości, nadziei, smutku i trwodze ludzi współczesnych, gdyż nie ma nic prawdziwie ludzkiego, co nie miałoby oddźwięku w sercu wiernych (GS 1). Kościół z całą świadomością pozostaje w samym sercu trwogi obecnej doby (GS 82). Słynąc z rozwiązań dalekowzrocznych, w swej mądrości Mocą Ducha wyprzedza czas i czasy, odsłania coraz wyraźniej Boże drogi. Żyć w świecie stanowi nową optykę, o wiele bardziej wymagającą, niż proste strącanie niewiernych do piekieł. Co innego bowiem potępiać, spychać w piekło, szafując zasadą sprawiedliwości i przyzywając pomsty z nieba, a co innego uczestniczyć w świecie, wejść i trwać w nim, podzielać jego sytuację duchową: wejść w smutek, trwogę, rozpacz czy pustkę i konać razem ze światem.

II.1. Trwać w sercu trwogi

Wielkim błędem byłoby współczesnym stanom trwogi, pustki, rozpaczy i śmierci przypisywać tylko charakter sekularyzacyjny, nieboży, wywodzący się z serca zbuntowanego wobec Boga człowieka. Owszem, współczesność nosi tę niedolę w sobie i często wynika ona w prostej linii z uwięzionego pychą ducha. Lecz stają się w one równiej mierze udziałem wierzących. Czasami są zaskoczeni, że po wielu latach poczciwego, a nawet intensywnego, duchowego życia przychodzi jakiś zmierzch, pomroka, duszność, demoniczny wiatr, który nie zasiewa bożych natchnień, ale wymiata nadprzyrodzoną świadomość z jakichkolwiek wyższych aspiracji. Ciążenie ku temu co niskie, uwłaczające godności synów Bożych, odsłony pokładów własnego zła, nie tylko że zniechęcają do dalszej wspinaczki ku Niebu Wysokiemu, ale wypełniają duszę aż po brzegi poczuciem nieuchronnej duchowej katastrofy. Miejsce dawnej miłości (czasem szalonej) do Boga, zajmuje chłodny, wrogi wstręt. Wewnętrzne miejsca święta wyścielone obietnicami, poczuciem bliskości, bezpieczeństwem, czułością, pokojem pożera zwątpienie i beznadzieja. To, co karmiło i umacniało, dawało religijną radość, stało się twarde, nieprzejednane, suche. Słowa i myśli wzywające kiedyś do tańczenia z radości zmieniają się w ostre strzały przeszywające szyderstwem resztki świętej pamięci. Człowiek wydaje się być wydany, sprzedany, oszukany, opuszczony przez Boga. Serce nieodparcie ogarnia i zalewa podstępne tsunami.

Święci znają takie stany. Możemy łatwo, wertując Księgi, odnaleźć smak omawianych rzeczy. Autor psalmu 88 woła nieszczęśliwy: Umieściłeś mię w dole głębokim, w ciemnościach, w przepaści (Ps 88,7), dusza moja jest nasycona nieszczęściami (Ps 88,4). Otaczają mnie nieustannie jak woda; okrążają mnie wszystkie naraz… domownikami moimi stały się ciemności (Ps 88,17-19). Św. Faustyna w Dzienniczku notuje: rozpacz zawładnęła całą duszą moją.

Bóg jakby daje zasmakować najtrudniejszych sytuacji świętym ludziom, osadza ich w głębi przerażających stanów zatrwożenia, bezkresnej pustki czy rozpaczy potępienia. Znamy to z kart spisanych, krótkich urywanych zdań, wyrywających się z niemocy w te bezkresne noce. Przywołajmy dwie młode kobiety, które przeszły najgorsze. Ponieważ są młode i są dziewczynami, tym bardziej zasługują na zaufanie. W ich młode życie wkradły się rozpacz, trwoga, ateistyczna pustka, piekło. Obie zostały świętymi, przechodząc najtrudniejsze doświadczenia. Teresa z Lisieux i Faustyna Kowalska. Pierwsza zaczynała niezwykle, z miłości do miłości, z czułości do czułości: wszystko się uśmiechało do mnie na ziemi. Lecz pod koniec dramatycznej młodości zapisuje słowa: On [Chrystus] pozwala, że do mojej duszy wdarły się największe ciemności… Chętnie chciałabym wyrazić, co przeżywam, ale ach!, wydaje mi się to niemożliwe. Trzeba przejść przez ten ciemny mroczny tunel, aby wiedzieć, jak on jest ciemny. Teresa nie chce ukrywać dramatu – trzeba przejść, zanurzyć się w przerażającej ciemności, w zupełnym opuszczeniu zmierzyć się z odwiecznym szyderstwem: ciemność, posługując się głosem bezbożnych, szydzi ze mnie i woła: …ciesz się śmiercią, która nie da ci nic z tego, czego się spodziewasz, lecz przyniesie jeszcze głębszą noc, noc nicości. Okrucieństwo nicości jest bezwzględne. Teresa woła zrozpaczona: Nie wierzę w życie wieczne!

To apogeum duchowego konania. Wszystko zostało odebrane, jakakolwiek przyszłość. Czas stał się niemiłosiernym biczem, spychaniem ku śmierci, czystym przerażeniem. Trwogą konania.

To samo w historii Siostry Miłosiernej – Faustyny. Pisze słowa trwożliwe: W sercu, w duszy mojej jest noc ciemna. Przed umysłem moim jest mur nieprzebity, który mi zasłonił Boga… a na innym miejscu: W jednej chwili dusza moja została jako skała: oschła, pełna udręki i niepokoju. Różne bluźnierstwa i przekleństwa cisną się do uszu moich. Nieufność i rozpacz zagościła w sercu moim. Z takich słów rozlega się przeszywający całą historię krzyk, jak ten Chrystusa: Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił (Mk 15,34). Dochodzi on dziś z wielu stron, nie tylko z okienek konfesjonału. Umęczone dusze, wyczerpane psychiki, zrozpaczone spojrzenia. Formułują, podobnie jak Teresa, słowa znajome: Nie mogę się już modlić, mogę tylko patrzeć… Ale patrzenie nie przynosi ulgi. Obciąża jeszcze bardziej. Od dawna cierpienie stało się dla mnie niebem na ziemi.

Tak jest świadomość nocy ciemnych, pełnych ujadania i kąsania rozpaczy. Na bezkresnym niebie, rozdartym na fragmenty, strzępy poświadczeń, przeziera coś bez wyrazu, bez nazwania – rozpacz czasu nieocalonego. Wszystko może zostać przegrane.

Co może wynikać z kruchego, nieudolnego, a nawet przegranego życia? Na pewno, w wymiarze naturalnym, gorycz rozczarowania sobą. Ale tu możemy odnaleźć klucz. Właśnie niemoc i kruchość winna być przestrzenią zamieszkania. Wtedy zamiast nabierać wody w tonącej łodzi zrozpaczenia, nabiera się otuchy. W ten sposób formuje się droga zawierzenia. W zatrzymaniu się na dnie historycznej i osobistej bezradności, powstaje sytuacja, że człowiek nie ma już wyjścia, żadnych rozwiązań, i bezradny wszystkiego lub też czegokolwiek, może jedynie oczekiwać. Z dna człowieczeństwa woła o nadzieję, o Boga. Całkowitej klęsce może jedynie zaradzić ktoś z wysoka. Zawierzenie formułuje optykę ostatniego słowa: ono nie należy do człowieka. Z głębi bezradności, aby ocaleć – może jedynie powierzyć wszystko Bogu. Zbawienie pojawia się w formie czystej. Absolutnie niemocny człowiek i absolutnie mocny Bóg. Odstępując Bogu ostatnie słowo, sam staje się słowem, brzmieniem boskich spraw. Bowiem we wnętrzu swego życia jest prostym świadkiem tego, co ocalił Pan. W sytuacji, gdy wszystko przegrał, gdy nie było już nic do ocalenia, przyszedł ktoś, aby ocalić to, co zginęło (Mt 18,11). W taki sposób, Ten, który przychodzi i nie znajduje już wiary, a jedynie rozpaczliwą nadzieję, odzyskuje wszystko, całego człowieka, ze śmierci. Przychodzi jako Koniec – Koniec zbawiający. Na dnie każdej rozpaczy zapala się jeszcze światło: nie ma rzeczy do końca przegranej, jeżeli człowiek wbrew szalonej logice rozpaczy, powierzy się temu Końcowi. Wybrać Koniec, oznacza wybrać Boga – a zatem wybrać ten nasz, współczesny czas, tę drogę, i wierzyć drodze. Ja jestem drogą (J 14,6) brzmi w takim momencie szczególnie dramatycznie, ale jest to ciągle ta sama droga do świętości, wpleciona w życie każdego współczesnego człowieka. Dlatego nie wystarcza, choć jest to już dużo, jedynie trwać w samym sercu świata. Należy nieść krzyż czasu, jego ciężar własny i społeczny.

II.2. Nieść ciężar czasu

Przywołane powyżej dwie młode kobiety nie tylko dzielą los człowieka, ale solidaryzują się z nim duchowo. Obrazują to znakomicie w swych pismach. Teresa z Lisieux zasiada za stołem grzeszników, by jeść gorzki chleb niewiary: Twoje dziecko o Panie… prosi Cię o przebaczenie dla swoich braci. Gotowe jest spożywać chleb cierpienia, jak długo tego sobie życzysz i nie chce wstawać od stołu… Solidarność nie ogranicza się jedynie do wspólnoty stołu, jest wspólnotą istnienia, wspólnotą grzesznego losu: Czy nie może więc także w swoim imieniu, mówić w imieniu swych braci: Zmiłuj się nad nami Panie, bo jesteśmy biednymi grzesznikami? Solidarność przemienia się w akord historii zbawienia, a zatem wzięcia grzechu na siebie. Teresa kontynuuje: O Jezu, jeśli jest koniecznym, by splamiony przez nich stół został oczyszczony przez jakąś kochającą Cię duszę, to chcę chętnie jeść samotnie chleb doświadczenia, aż Ci się spodoba wprowadzić mnie w Twoje jaśniejące królestwo. Nie jest drogą Bożą kreowanie oskarżeń, wskazywanie „na”, obwinianie, zrzucanie ciężaru krzyża. Szczególnie na polskiej ziemi winniśmy uczynić krok w stronę solidarności ducha zbawiającego. Jak to zrobiła Faustyna: Oto jest stan biednych, który przyjęłam na siebie. O ile Teresa z Lisieux mówi o stole goryczy, Faustyna chętniej używa wyrażenia kielich goryczy, kielich przeznaczeń: Pragnę wysączyć kielich przeznaczeń aż do ostatniej kropelki, nie chcę badać ich przeznaczenia, w goryczy radość moja, w beznadziejności ufność moja.

Przyjąć na siebie grzech to znaczy być niewinnie oskarżony i srogo ukarany. Ale człowiek odnajduje rację, by ogarnąć i wziąć na siebie istniejące zło, rację jeszcze większej miłości, która wypływa z boku Chrystusa. Ogarnia je nie po to, by je gromadzić i roztrząsać, ale by utopić w głębi historii zbawienia, ginąc, oddając życie, oddając siebie za ten świat. Słowa zło dobrem zwyciężaj (Rz 12,21) nabierają tu najwyższej rangi.

Człowiek eklezjalny, zanurzony głęboko w prawdę Kościoła, szukający rozwiązań Chrystusowych przejmuje się i cierpi, ale nie ma to nic wspólnego z siermiężną „ewangelizacją” wypatrywania i przeganiania niewiernych. Odbywa się to na zasadzie cichej ofiary, zanurzonej w trudnej, dokuczliwej codzienności. Opiera się to o ufność. Teresa i Faustyna są pod pewnymi względami całkowicie zgodne. U Faustyny znajdujemy słowa: Cała nicość moja tonie w morzu miłosierdzia Twego; z ufnością dziecka rzucam się w objęcia Twoje, Ojcze miłosierdzia, by Ci wynagrodzić za niedowierzanie tyle dusz, które lękają się Tobie zaufać. O, jak mała liczba dusz prawdziwie Cię zna.

II.3. Heroizm cierpliwego znoszenia

Przywołane z Gaudium et spes słowa o trwaniu w sercu trwogi, uświadamiają nam, że Bóg nie chce ucieczek. Ale tym samym osadza nas w czasie heroicznym. Dziś wszystko, każde dobro wydaje się okupione krwią, wymaga wysiłku, zmagania. Odwaga dobra nieskrępowanego egoizmem jest czymś bohaterskim. Pomimo trudu człowiek nie może uciekać od współczesności, swej historii i przyszłości, mimo, że jest ona niełatwa i uciążliwa. Dotkliwość czasu należy nieść cierpliwie. Cierpliwość wydaje się być najbardziej religijną postawą we współczesności. Kiedy wszystko tak zaciekle goni do końca, ogłaszając kolejne końce historii wielkich i małych, cierpliwość znoszenia staje się miarą odwagi. Biegnący nie usłyszą pochwały Pawła: Biegliście tak wspaniale! (Ga 5,7). Cierpliwość pozwalająca się zatrzymać, powstrzymać, wyzwolić się od przymusu bezmyślnego pośpiechu. Jednocześnie zwraca uwagę człowieka w sam środek oka tego cyklonu, którym rządzi się wir współczesnych dziejów. Cierpliwość nie tylko wytrzymuje napięcie czasu, ale i otwiera przestrzeń na spokojnie konfrontowanie się z prawdami i fasadami doczesności. Człowiek oczywiście woli całą gamę znieczuleń. Począwszy od wytwornego rozwieszania dumnych słów i deklaratywnych, i nie mniej magicznych formuł na liniach wysokich napięć, do chemii toksycznego upojenia – zamierzonej, umyślnej nieświadomości, niepamięci. W ten sposób odbiera sobie powagę istnienia. Nie chce już sobie ziemi czynić poddanej, sam obwołuje się niewolnikiem, chwytając się wewnętrznych, genetycznych determinizmów, aż po najbardziej zewnętrzne i najdalsze – gwiazdy i księżyce. Wszystko to pozostaje niewolniczą proklamacją człowieka upadłego w szaleństwo.

Cierpliwość nie tylko daje szansę na powstrzymanie czasu szalonego, ale i podobnie jak Chrystus Ukrzyżowany, odwraca głowę od gąbki nasączonej odurzeniem. Nie szuka znieczulenia, ale z całą powagą chce przejść przez czas, przez teraźniejszość oszołomioną i zagłuszoną, gniecioną przez banał i wzniosłość – nadętą i obrzydłą. W tym miejscu należy przywołać pełne brzmienie słów: Nie stawiajcie oporu złemu (Mt 5,39). Znaczy to: nie zajmujcie się złem, nie wypatrujcie go.

II.4. Ulżyć śmiertelnej trwodze Chrystusa

Powyższe słowa mogą być zrozumiałe jedynie wtedy, gdy dotrzemy do korzeni chrześcijańskich postaw. Z kart Ewangelii znamy trwogę Chrystusa z Ogrójca, czy rozpacz opuszczenia na krzyżu. On ma swoje tłumaczenie śmierci. W śmierci Chrystusa, nie zostało nic utracone, ale wszystko wykonało się, spełniło, nabrało nowego znaczenia. Nie znajdujemy tu pustki, ale bramę życia. Śmierć w Chrystusie uzyskuje nowy, nieznany dotąd wymiar. Śmierć już nie jest odejściem, ale przyjściem, nie jest rozpadem, ale miejscem odzyskiwania ludzkości. Z miłości Bóg bierze na siebie całe ludzkie zło, cały grzech człowieka, przerażający ciężar historii i ponosi za to odpowiedzialność, karę, bo za grzech płaci się życiem. W miłości Chrystus nie skupia się na sobie, ale całkowicie na biedzie ludzkiej. Chrystus tego samego wymaga od Faustyny:

Miłość czysta daje duszy moc w samym konaniu. Kiedy konałem na krzyżu, nie myślałem o Sobie, ale o biednych grzesznikach i modliłem się do Ojca za nimi. Chcę, ażeby i ostatnie chwile twoje były zupełnie podobne do Mnie na krzyżu. Jedna jest cena, za którą się kupuje dusze – a tą jest cierpienie złączone z cierpieniem Moim na krzyżu. Miłość czysta rozumie te słowa, miłość cielesna, nie pojmie ich nigdy.

Naśladując Chrystusa przechodzimy również przez te trudne etapy Paschy. Bóg chce, abyśmy mieli w nich udział. Faustyna usłyszała głos: Nie ustawaj za grzesznikami. Ty wiesz, jak Mi bardzo na Sercu ciążą dusze ich, ulżyj śmiertelnemu smutkowi Mojemu, szafuj miło­sierdziem Moim. Szafowanie boskim dobrem przynosi ulgę Zbawcy. Stoi za tym Jego hojność: dam ci cząstkę męki Mojej, ale nie lękaj, ale bądź mężną, nie szukaj ulgi, ale przyjmuj wszystko z poddaniem się woli Mojej. To ostatnia tonacja, ostatni akord, czysta motywacja, zrozumiała jedynie dla tych, którzy idą Bożą drogą. Wielki krzyk natury, która pragnie łatwych zaspokojeń zostaje przezwyciężony z miłości do człowieka, by pozwolić mu dalej żyć, ponad szablonami odstępnych miar. Teresa kwituje to krótko, jak krótkie było jej proste życie: oddałam się Jezu­sowi, by Mu sprawiać przy­jem­ność i pocieszać Go. Jest to jedno z najszlachetniejszych zajęć: mnożyć Bogu radość. Trwając głęboko w realiach, w trudzie i wszystkich współczesnych biedach człowieka.

 

***

Czterotaktowa odpowiedź wydaje się otwierać na coraz głębsze stopnie chrześcijańskiej obecności w świecie i w Boży sposób wieść z nim „spór”. W zakończeniu przywołam zaskakujące słowa dziękczynienia ogarniającego najtrudniejsze sytuacje. Pochodzą z Dzienniczka Faustyny:

Dziękuję Ci, Jezu, za cierpienia wewnętrzne, za oschłości ducha, za trwogi, lęki i niepewności, za ciemności i gesty mrok wewnętrzny, za pokusy i różne doświadczenia, za udręki, które wypowiedzieć trudno, a zwłaszcza za tę, w który nas nikt nie zrozumie, za godzinę śmierci, za ciężkość walki w niej, za całą jej gorycz. Jako testament można w czas trwogi i rozpaczy zostawić słowa Teresy: Już wkrótce rozproszą się cienie, już wkrótce po surowych mrozach zimy, nastaną promienie wiecznego słońca. Odwaga tych słów jest nieskończona.

 

O. Marian Zawada OCD