Posłannictwo duchowe Edyty Stein
Zasadnicza myśl Edyty Stein rozsiana po kilku tomach jej pism, którym nadaje się rangę pism duchowych, wyraża jasno jej istotę wewnętrzną. Ukażemy ją teraz w doborze tekstów, rozszerzając je nieznacznie komentarzem teologicznym.
W ostatnim dziesięcioleciu – niemal co roku – Kościół beatyfikował karmelitę czy karmelitankę. Ten fakt nieodparcie nasuwa wniosek, że w dzisiejszych czasach Karmel został przez Boga obdarzony szczególną misją wobec świata. W dobie niemal herezji czynu, Opatrzność jakby zdała się ukazywać istotne źródła płodności Kościoła, które zawierają się w kontemplacji, ukryciu, w oddaniu Bogu wszystkich dyspozycji i upodobań osobistych, słowem, w gotowości do ofiary całej natury człowieka. W takim klimacie można prawidłowo odczytać nadprzyrodzone posłannictwo, do którego wezwany jest każdy miłujący Pana.
Karmel nigdy nie przywiązywał zbytniej wagi do religijnego i mistycznego personalizmu. Bóg, działający w szukającej Go na modlitwie duszy, uczy ją szybko przechodzić od spraw osobistych do Jego zbawczego planu, którym jest odkupienie i wyniesienie człowieka, do uczestnictwa w naturze i chwale Bożej.
Edyta Stein zrozumiała to niemal od chwili nawrócenia, dlatego tak żarliwie dobijała się do bram Karmelu. Mówi: “Karmel był moim celem od 1921 r., gdy do rąk wpadło mi Życie naszej św. Matki Teresy i położyło kres memu długiemu szukaniu prawdziwej wiary. Kiedy w dzień Nowego Roku 1922 przyjęłam chrzest, myślałam, że jest to tylko przygotowanie do wstąpienia do klasztoru. (…) Musiałam cierpliwie czekać. W tym umacniali mnie też moi kierownicy duchowi. Czekanie to stało się dla mnie w końcu bardzo uciążliwe. Stałam się kimś obcym w świecie”.
Nie był to jednak czas stracony. Z pasją podjęła myśl całkowitego oddania się Bogu w miłości, która u niej – zgodnie z jej osobowością – ma najczęściej kształt ofiary. Nie usiadła jak Maria z Betanii u stóp Chrystusa – jej kontemplacja miała zawsze charakter dynamiczny i apostolski – ale “za rękę z Panem” usiłowała wchodzić w świat. Mówi o tym: “Nawet wiodąc życie kontemplacyjne nie wolno zrywać kontaktu ze światem. Sądzę nawet, że im głębiej ktoś zanurzył się w Bogu, tym więcej, w tym samym duchu, musi wyjść z siebie, tj. wchodzić w świat, by mu nieść życie Boże. Trzeba dojść do tego, że w końcu osiągnie się jakiś cichy kącik, w którym będzie można przebywać z Bogiem tak, jakby poza tym nic w ogóle nie istniało”.
Chce wszystko zamienić w służbę Bożą. Coraz lepiej rozumie swą “szczególną misję”, imperatyw „nie wybierania sobie niczego, uważa się jedynie za narzędzie w rękach Bożych; rozumie, że siły do pracy nie są tym, czym dysponujemy my sami, lecz czym rozporządza Bóg w nas”.
Wielkość i moc Edyty Stein leży w konsekwentnym podążaniu za raz poznaną prawdą. Ma “wchodzić w świat”, bo czuje, że tego chce Bóg i tak jej życie obecne widzi kierownik duchowy. Ale jednocześnie cała oddaje się modlitwie kontemplacyjnej na miarę danej jej łaski. Wierna wewnętrznym bodźcom, trwa przy słowie Pana w uwielbieniu, które ma u niej charakter całopalenia. To, co mówi, jest owocem świadomości celu, jest jedyne w swoim rodzaju, stanowi rdzeń jej nauki duchowej i charyzmatycznego posłannictwa. Dorasta do niego stopniowo, otwierając się coraz szerzej na zawierzony jej dar łaski i wyszukując z nadprzyrodzoną intuicją taką formę życia, która wzmagałaby w niej czujność na działanie Ducha Świętego. Tęsknota za życiem monastycznym inspirowała w niej pragnienie złożenia już w świecie prywatnych ślubów czystości, posłuszeństwa i ubóstwa na ręce swego kierownika duchowego, o. Rafała Walzera. Oznaczało to dla niej antycypację życia zakonnego, które rozumiała jako totalne oddanie całego człowieka w służbie Bogu.
“Nakłada ono obowiązek posługiwania się środkami uzdalniającymi do jego wypełnienia: ubóstwem będącym wyzbyciem się wszelkiego posiadania; czystością, która poświęca Bogu każde ludzkie, witalne powiązanie i związek; wreszcie posłuszeństwem oddającym Bogu własną wolę”.
Jak te śluby realizowała w świecie? Żyła ubogo i w Spirze nie przyjmowała wynagrodzenia za pracę pedagogiczną poza utrzymaniem i koniecznymi wydatkami; mimo to rozwinęła szeroką działalność charytatywną, dzieląc z biedniejszymi wszystko, co miała, i prosząc dla nich o pomoc swych znajomych.
Jeśli chodzi o czystość, to już w czasach studenckich panowała nad swoją uczuciowością, aby nie rozwinęła się w erotyzm. O serdecznym stosunku do jednego z kolegów pisze: “Naszą przyjaźń opierałam na niezłomnym przekonaniu, że jest to człowiek bardzo czysty. (…) Nie chciałam mieć kontaktu z ludźmi kulejącymi na tym punkcie”.
Do jakiego stopnia była posłuszna kierownikowi duchowemu, świadczy fakt, że mimo tęsknoty za życiem zakonnym, podjęła je dopiero wtedy, gdy o. Walzer uznał jej owocną działalność dydaktyczną w świecie za skończoną, na skutek wejścia w życie ustawy o dyskryminacji nie-Aryjczyków. Nawet kiedy zamierzała wyjechać do Rzymu, aby prosić Ojca św. o ratunek dla Żydów, wykonanie tego planu uzależniła od decyzji kierownika. „Nie chciałam zrobić takiego kroku na własną rękę. Już przed laty złożyłam prywatne śluby. Odkąd znalazłam w Beuron rodzaj klasztornego domu, wolno mi było widzieć w opacie Rafale swego klasztornego opata i wszystkie ważne kwestie przedstawiać mu do rozstrzygnięcia”.
Wstąpienie do Karmelu 14 października 1933 r. nie stanowiło dla niej jakiejś radykalnej zmiany w stylu dotychczasowego życia. Nie musiała też pogłębiać motywacji swego “niezwykłego wyboru”. Jeszcze w czasach swych sławnych prelekcji powiedziała: „Motywem, zasadą i celem życia zakonnego jest oddać się całkowicie Bogu w miłości o sobie zapominającej, wygaszać niejako swoje własne życie, aby stworzyć w sobie miejsce dla Jego życia. Im doskonalej się to urzeczywistnia, tym bogatsze życie wypełnia duszę. A życiem Bożym jest miłość płynąca potężnym strumieniem, miłość bezkompromisowa i dobrowolnie siebie dająca. (…)
Oddać się w miłości, stać się całkowicie własnością kogoś innego i zarazem całkowicie go posiadać – oto najgłębsze pragnienie kobiecego serca. (…) Tylko Bóg może przyjąć takie oddanie i tylko Bóg może dać się w darze tak, że napełni sobą całą ludzką istotę, nie tracąc przy tym nic z samego siebie”.
W Karmelu rozpoczął się dla Edyty Stein czas “błogosławionego oddania Bogu i trwania przy Nim” – jak jej kontemplację określił o. Walzer. Dodaje on: „Nikt nie widział jaśniej niż ona sama, że będzie musiała dostosować się do podkreślanego tam ubóstwa i prostoty, a przez to do różnych form, które musiały razić jej wykształcony smak. (…) Do Karmelu biegła z radością i śpiewem, z prostotą, jak dziecko biegnie w ramiona matki, nie żałując tego – niemal ślepego – zapału ani minuty. Wybrała tę (…) wspólnotę zakonną bynajmniej nie z ascetycznego rygoryzmu, by – że się tak wyrażę, wyniszczyć się przez trudne warunki życia, choć o taką ideę można by ją posądzać. Nie. Ona w ogóle nie zastanawiała się długo ani długo nie wybierała. Karmel był od dawna jej miłością i marzeniem. (…) Po uroczystościach obłóczynowych (…) poprosiłem ją o całkiem szczerą i bez dyplomacji odpowiedź na pytanie, jak wżyła się we wspólnotę i w duchowe kierownictwo Karmelu. To, czego się spodziewałem, znalazło potwierdzenie: czuję się sercem i duszą całkiem jak u siebie w domu – odpowiedziała z właściwą sobie żywością ognistej natury. Nie odczuwało się nawet przy tym pokusy, by myśleć o jakimś specjalnym darze łaski. Wszystko wydawało się rezultatem naturalnego rozwoju
w ramach jej nadprzyrodzonego dojrzewania”.
Charyzmat karmelitański rozwinęła na miarę swej osobowości, dostosowując do potrzeb czasu. Pojmowała go jako obowiązek dążenia do osiągnięcia czystej miłości. Pisze:
“Miłość będzie naszym życiem wiecznym i już tu musimy do niej zbliżyć się tak, jak to tylko możliwe. Jezus stał się człowiekiem, aby dla nas być drogą. Co więc należy uczynić? Ze wszystkich sił opróżniać siebie (…) umysł kierować na Boga w prostym spojrzeniu, wolę w miłości poddać woli Bożej. Łatwo się to mówi, ale pracą całego życia nie osiągnęłoby się tego, gdyby Bóg nie uczynił rzeczy najbardziej istotnej. Musimy jednakże ufać, że nie odmówi swej łaski, gdy wiernie uczynimy to trochę, co możemy. A to trochę, biorąc bezwzględnie, znaczy dla nas bardzo wiele”.
Warto zapamiętać tę wypowiedź: zawiera duchowy program. Choć charyzmat jest uzdolnieniem ludzkim, niezwykłe jest w nim to, że staje się dominantą życia obdarzonego szczególnym powołaniem, które świat, ludzi i siebie, słowem – wszystko w życiu, podporządkowuje poznanemu posłannictwu. Wypełnienie posłannictwa ma zawsze – w efekcie końcowym – charakter jakiejś osobistej klęski; jest podobieństwem do Ukrzyżowanego, śmiercią ku zmartwychwstaniu; stanowi największe zwycięstwo charyzmatyka nad sobą oraz najczytelniejsze świadectwo autentyczności jego charyzmatu.
Karmelitański charyzmat modlitwy Edyta Stein zrozumiała jako “apel do samej Łaski, sprzymierzenie się z samym boskim działaniem”. Pisze: “Fakt, że boska wolność wysłuchując modlitwy, poddaje się równocześnie woli swoich wybranych, jest najcudowniejszą rzeczywistością życia religijnego i przewyższa wszelkie pojęcie. Możliwość takiego pośrednictwa ma rozległe konsekwencje. Dzięki niemu sprawa zbawienia staje się wspólną sprawą wszystkich ludzi. (…) Modlitwa jest wolnym działaniem człowieka, a odpowiedzialność zakotwicza się właśnie w sferze wolności. (…) Podkreślmy znamienny fakt, że właśnie wolność, która człowieka całkowicie izoluje i stawia wyłącznie na niego samego, wiąże go zarazem nierozdzielnie z drugimi i tworzy prawdziwą wspólnotę losu”.
“Ta wzajemna odpowiedzialność kształtuje wspólnotę w o wiele większej mierze niż wszystkie przeżycia, które w najprawdziwszym znaczeniu mają charakter wspólnotowy. Na takiej odpowiedzialności opiera się Kościół. (…) Jeden za wszystkich i wszyscy za jednego – oto rzeczywistość Kościoła. (…) Im bardziej obfituje ktoś w miłość Bożą, tym sposobniejszy jest do wstawienniczego zastępstwa. Wolny akt modlitwy jest bowiem tylko wtedy prawdziwy i skuteczny, gdy zasadza się na miłości. (…) Przeto wewnątrz Kościoła może również ktoś przejąć specjalne wstawiennictwo za tych, którzy są mu najbliżsi w aktualnej wspólnocie życiowej”.
Te słowa, zapisane w 1933 r., długo w niej dojrzewały, aż je sobie uświadomiła jako osobiste posłannictwo. Stało się to pamiętnego wieczoru, gdy zapomniawszy klucza od swego mieszkania w Collegium Marianum w Monasterze (pracowała wówczas w Niemieckim Instytucie Pedagogiki Naukowej), była zmuszona przyjąć gościnę u jednego z nauczycieli Instytutu. Gospodarz – nie znając jej pochodzenia – powtarzał jej wieści wyczytane w gazetach amerykańskich o represjach stosowanych wobec Żydów, Edytę Stein olśniło wtedy nagłe światło:
“Stało mi się jasne, że Bóg znowu kładzie ciężką rękę na swym narodzie i że los tego narodu jest także moim losem”.
Za tym pierwszym duchowym “olśnieniem” przyszły następne. Bezbłędnie odczytuje postawę, jakiej Bóg od niej oczekuje. Rozmowa z nauczycielem z Instytutu miała miejsce w Wielką Środę 1933 r. Już nazajutrz wyruszyła do Beuron, aby tam przeżywać Triduum Sacrum i Wielkanoc. Postano wiła równocześnie spytać swego kierownika duchowego, czy nie dobrze byłoby udać się do Rzymu, aby prosić Ojca św. o encyklikę w sprawie Żydów. “Chociaż mojej naturze odpowiadał taki krok, czułam jednak, że to nie jest jeszcze to właściwe“. To właściwe zrozumiała w Wielki Czwartek w Kolonii, gdzie przerwała podróż dla odwiedzenia znajomej katechumenki. Obie poszły odprawić godzinę św. w Karmelu. Podczas kazania kanonika Wüstena Edyta Stein otrzymała dalsze światło odnośnie do swego posłannictwa. Wspomina: “Rozmawiałam ze Zbawicielem i powiedziałam Mu, że wiem, iż to Jego krzyż zostaje teraz włożony na naród żydowski. Ogół tego nie rozumie, ale ci, co rozumieją, ci muszą w imieniu wszystkich z gotowością wziąć go na siebie. Chcę to uczynić, niech mi tylko wskaże jak. Gdy nabożeństwo się skończyło, miałam wewnętrzną pewność, że zostałam wysłuchana. Ale na czym ma polegać to dźwiganie krzyża, tego jeszcze nie wiedziałam”.
Wypadki potoczyły się szybko. O. Walzer odradził jej podróż do Rzymu. Przedłożyła więc Ojcu św. swą sprawę pisemnie. W odpowiedzi otrzymała błogosławieństwo papieskie. Nie dana jej jednak była pociecha dowiedzenia się, że Pius XI pod koniec swego życia kazał rzeczywiście sporządzić szkic encykliki na temat problemów rasowych. Szkic nosił tytuł Humani generis unitas. Pius XII część tej encykliki przejął do swojej Summi pontificatus.
W kilka dni później, po powrocie do Monasteru Edyta musiała zrezygnować z pracy dydaktycznej w Instytucie. “Doznałam niemal ulgi, że oto powszechny los Żydów spotkał i mnie, ale naturalnie musiałam się zastanowić nad tym, co robić dalej. (…) Czy to nie teraz nadszedł wreszcie czas, by wstąpić do Karmelu?”. W Niedzielę Dobrego Pasterza, na nabożeństwie w kościele św. Ludgera została wewnętrznie upewniona, że jej czekanie dobiega końca. “Gdy udzielano ostatniego błogosławieństwa, miałam już zgodę Dobrego Pasterza”.
Termin wstąpienia wyznaczono na wigilię patronalnej uroczystości karmelitańskiej ku czci św. Teresy od Jezusa. Bolesne półrocze dzielące ją od tej upragnionej chwili uświadamiało jej coraz bardziej powołanie do ekspiacji, w świetle którego zaczęła na nowo odczytywać “znaki czasu”; nawet dzień swoich urodzin w żydowskie święto pojednania Jom Kippur. Pisze: “Chrystus, w którym cała pełnia boskiej miłości zamieszkała cieleśnie, jest w istocie jedynym Pośrednikiem wszystkich przed Bogiem i prawdziwą Głową społeczności, scalającą jeden Kościół. Wszyscy inni są członkami Kościoła zdolnymi do działania w zależności od udzielonego im Ducha Świętego i Jego darów. (…) Przeto wewnątrz Kościoła może również ktoś przejąć specjalne wstawiennictwo za tych, którzy są mu najbliżsi w aktualnej wspólnocie życiowej lub usilnie polecają się jego modlitwie, by objąć ich swoją szczególną miłością”. I dalej: “Jeśli można swoje zasługi ofiarować komuś drugiemu i złożyć je za niego przed tronem Sędziego, to również można wziąć na siebie czyjąś winę, tzn. zaofiarować się Bogu za tego, na kogo ma spaść kara. (…) Gdy ktoś ofiaruje się na zastępcze cierpienie, pragnie tylko wynagrodzić za swe uprzednie zaniedbania w miłości. Pan, przyjmując jego ofiarę, okazuje mu łaskę i daje możliwość ekspiacji”.
Wstawiennictwo jest modlitwą i ofiarą przebłagalną, przypominającą Bogu Jego “obietnice i przyrzeczenia”, jest wyznaniem wiary w wierność Boga i ma przysposobić człowieka na przyjęcie Jego daru. W świadomości religijnej Żydów dzień ekspiacji, Jom Kippur, był przede wszystkim dniem przebaczenia.
Podkreślano, jak bardzo Edyta wierzyła “mowie prorockiej”. A Izajasz mówi: “Wzgardzony i odepchnięty przez ludzi, mąż boleści, oswojony z cierpieniem, (…) zdruzgotany za nasze winy, (…) a w Jego ranach jest nasze zdrowie”. Mówi też o “baranku na rzeź prowadzonym”, który “poniósł grzechy wielu i oręduje za przestępcami”, dlatego “usprawiedliwi wielu” i “w nagrodę otrzyma tłumy”.
Edyta Stein wspomina: “Zawsze zdawało mi się, że Pan zachował dla mnie w Karmelu coś, co tylko tam mogłam znaleźć”. W karmelitańskiej celi dojrzała w niej idea włączenia się w zbawcze dzieło Chrystusa przez modlitwę i ekspiację. Wyraziła się najpierw w jej imieniu zakonnym, o którym pisze: “Wniosłam je już do postulatu. Otrzymałam dokładnie takie, o jakie prosiłam. Przez krzyż rozumiałam cierpienia ludu Bożego, które się właśnie wówczas zaczęły. Uważałam, że ci, którzy rozumieją, iż to jest krzyż Chrystusowy, w imię reszty winni wziąć go na siebie. Dziś wiem o wiele lepiej, co znaczy być poślubioną Bogu w znaku krzyża”.
W duchu teologii krzyża św. Jana od Krzyża, którą rozważała na klęczkach w godzinach medytacji, chciała “ze swej strony, w swoim ciele dopełnić braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół”.
Prześladowanie Żydów zacieśniło jej więzy z własnym narodem, przez który właśnie dana była obietnica Zbawiciela, Sługi Jahwe i Baranka. Wszystko jej o tym mówiło, nawet wiszący nad ołtarzem chórowym obraz Madonny. Do ojca Hirschmanna powiedziała: “Ojciec nie uwierzy, co znaczy dla mnie być córką narodu wybranego i należeć do Chrystusa nie tylko duchowo, ale również według krwi”.
Gdy w Niedzielę Wielkanocną 1935 r. złożyła czasową profesję, tylko jedno określenie znajdowała na wyrażenie swych przeżyć: “oblubienica Baranka”. W tym symbolu zawarła swe oddanie Bogu i program jego realizacji. Odmawiany codziennie brewiarz kapłański uświadamiał jej ciągle na nowo Boży plan zbawienia, ukazując, jak się wypełniał przez ludzi. Edyta Stein identyfikowała się z niejedną postacią biblijną, ale najbliższa była jej Estera. “Myślę nieustannie o królowej Esterze, która została wzięta ze swojego narodu, aby wstawiać się za nim przed królem. Jestem bardzo ubogą, bezsilną i małą Esterą, ale Król, który mnie wybrał, jest nieskończenie potężny i miłosierny. Jaka to wielka pociecha”.
Chciała Bogu odpowiedzieć na miarę Jego daru. Od chwili profesji wieczystej, złożonej 21 kwietnia 1938 r., jej pragnienie ekspiacji nabiera nowego akcentu i staje się świadomym przyzwoleniem na śmierć w formie wybranej przez Boga. Tę postawę wyraża zwłaszcza jej prośba, skierowana w marcu 1939 roku (jeszcze przed wybuchem II wojny światowej) – po jej przeniesieniu się z Kolonii do Echt w Holandii – do matki przeoryszy: “Matko droga, proszę mi pozwolić oddać się Sercu Bożemu w przebłagalnej ofierze na intencję prawdziwego pokoju, by Bóg złamał panowanie szatana bez nowej wojny światowej i by zapanował nowy porządek”.
W oktawie Bożego Ciała 1939 r. sporządza testament, kończąc go słowami: “Już teraz przyjmuję śmierć taką, jaką mi Bóg przeznaczył, z doskonałym poddaniem się Jego woli i z radością. Proszę Pana, by zechciał przyjąć moje życie i śmierć na swoją cześć i chwałę, za wszystkie sprawy Najświętszego Serca Jezusa i Maryi, za św. Kościół, szczególnie za zachowanie, uświęcenie i doskonałość naszego świętego Zakonu, za Karmel w Kolonii i Echt, w duchu ekspiacji za niewiarę ludu żydowskiego, aby Pan został przez swoich przyjęty, aby nadeszło Jego królestwo w chwale, na uproszenie ratunku dla Niemiec, za pokój świata, wreszcie za moich bliskich żywych i umarłych, za wszystkich, których mi Bóg dał, aby nikt z nich nie zginął”.
W tym akcie sprawa ekspiacji za niewiarę Żydów jest tylko jedną z intencji, za którą chce oddać życie. Głównym motywem ofiary jest chwała Boża i zespolenie się z wolą Pana, czyli uczynienie Jego spraw swoimi, aby się mogło wypełnić misterium Jego królestwa. Teraz już wszystkie siły duchowe Edyta Stein integruje wokół “królestwa w chwale”. Pan Ukrzyżowany i Zmartwychwstały, czyli miłość Boga wcielona w ludzkie Serce Jezusa nie jest kochana! Pragnienie ekspiacji podsuwa jej nową formę oddania się Bogu – składa ślub:
“Boskie Serce mego Zbawiciela, ślubuję Ci, że skorzystam z każdej sposobności, aby Ci sprawić radość; jeśli stanę przed wyborem, wybiorę to, co Ciebie najbardziej raduje. Składam ten ślub, aby Ci okazać moją miłość i osiągnąć doskonałość mego powołania, tzn. stać się prawdziwą karmelitanką, rzeczywistą Twoją oblubienicą”.
W duchu upodobnienia się do Jezusa Ukrzyżowanego rezygnuje z posiadania prawa należenia do Karmelu w Echt. Zapewne z obawy przed represjami “za ukrywanie Żydów”, kapituła echteńska nie przyjęła jej do grona swych członków, co dla niej stanowiło zapewne bolesne upokorzenie. Pisze: “W sprawie mej stabilizacji nie chcę już nic czynić. (…) Jestem ze wszystkiego zadowolona. Scientiam Crucis (wiedzę krzyża) można zdobyć tylko wtedy, gdy się samemu, do głębi, krzyża doświadcza. Od początku byłam o tym przeświadczona i powiedziałam z głębi serca: Ave Crux, spes unica (Witaj, krzyżu, jedyna nadziejo!)”.
Ślub doskonałości pomagał jej całą energię duchową skupić przy Ukrzyżowanym. Wypełniała dosłownie to, o czym jeszcze w Kolonii pisała w swym dziele filozoficznym Endliches und ewiges Sein: “Kto żyje skupiony w swoim wnętrzu, dostrzega także małe sprawy w wielkich powiązaniach. Jedynie taki człowiek umie należycie, według ostatecznej miary, ocenić ich właściwą wagę i odpowiednio do tego regulować swoją postawę. I tylko u takiego człowieka dusza znajduje się na drodze ostatecznej formacji i doskonałości swego istnienia”.
“Wiara daje nam odpowiedź, gdzie należy szukać tego źródła mocy. Bóg – jak uczy wiara, a doświadczenie życia z wiary to potwierdza – nie wymaga od człowieka rzeczy, do której by mu jednocześnie nie udzielił sił. Wnętrze duszy jest naczyniem, w które Duch Boży wlewa życie łaski, gdy mu się dusza otwiera mocą swej wolności. A Duch Boży jest sensem i mocą. Udziela On duszy nowego życia i uzdalnia ją do czynów, którym by według swej natury nie sprostała, i jednocześnie wskazuje kierunek jej działaniu. W zasadzie każde sensowne żądanie, które z obowiązującą mocą staje przed duszą, jest słowem Boga. Nie istnieje przecież żaden sens, który nie miałby swej wiecznej ojczyzny w Logosie. A kto takie słowo Boże ochotnie w siebie przyjmuje, ten też otrzymuje moc Bożą, by na nie odpowiedzieć. Każdy wzrost łaski wzmacnia równocześnie istnienie duchowe i daje duszy bogatsze i subtelniejsze zrozumienie słowa Bożego, nadnaturalnego sensu, który przemawia z każdego zdarzenia i jako naleganie daje się wyczuć w jej wnętrzu. Dlatego dusza, która na mocy swej wolności opiera się na Duchu Bożym czy na życiu łaski, jest zdolna do pełnej odnowy i przemiany”.
“Miłość jest najbardziej wolna ze wszystkiego, co istnieje. (…) Święci, którzy (…) zdecydowali się na heroiczną miłość wrogów, doświadczyli wolności kochania. Może jeszcze przez pewien czas będzie trwał sprzeciw natury, ale jest on bezsilny i nie może wpłynąć na postawę kierowaną nadprzyrodzoną miłością. Najczęściej ustępuje wkrótce wobec nadmiaru boskiego życia, które coraz bardziej wypełnia duszę. Miłość – według swego ostatecznego sensu – jest przecież oddaniem własnego istnienia Umiłowanemu i zjednoczeniem z Nim. Bożego Ducha, Boże życie, Bożą miłość – czyli samego Boga – poznaje właśnie ten, kto czyni wolę Bożą. Gdy bowiem pełni ją w najgłębszym oddaniu siebie, wtedy Boże życie staje się jego życiem wewnętrznym: wchodząc w siebie, znajduje w sobie Boga”.
Podkreśla się u Edyty Stein absolutną zgodność słów z czynami; mówiła tylko to, o czym do głębi była przekonana na mocy własnego doświadczenia. Cytowane powyżej słowa pokrywają się dosłownie ze wspomnieniami o. Jana Hirschmanna, który w ostatnich dwóch latach jej życia odwiedzał ją często w echteńskim Karmelu. Mówi on, że pragnienie ekspiacji za grzechy wyrażało się u niej coraz silniej w pragnieniu pojednania z prześladowcami, z tymi, którzy pogrążyli świat w odmęcie nienawiści i wojny. Mówiła: “Kto odwróci tę straszną winę, zmieniając ją w błogosławieństwo dla obu narodów? – Czyż nie ci, którzy nie dozwolą, aby zadane przez nienawiść rany zrodziły nową nienawiść, ale – chociaż sami są ofiarami nienawiści – wezmą na siebie cierpienia zarówno ofiar, jak i sprawców nienawiści (nienawidzonych i nienawidzących)?” O. Hirschmann wspomina dalej: “Nie zapomnę słów tego prawdziwie chrześcijańskiego filozofa i świadka wiary, gdy twierdziła, że nienawiść w świecie nigdy nie może mieć ostatniego słowa. Trzeba się jej przeciwstawić modlitwą i zastępczą pokutą i znosić ją w duchu wybłagania ostatecznej łaski dla tych, którzy nienawidzą. Czy rany Jezusa nie są znakami tej miłości, mocniejszej od wszystkiego?”.
Edyta została aresztowana w momencie, gdy trwała na przepisanej regułą modlitwie. Nieco przedtem przeglądała rękopis swej książki o św. Janie od Krzyża, którą właśnie pisała i nie zdążyła dokończyć. Nawiązując do tego dzieła o. Hirschmann dodaje: “Nie były to jedynie rozważania teoretyczne. Przeżywała we własnym wnętrzu cały bezmiar możliwego cierpienia i pokochała je, aby się stało mocą ku pojednaniu, które w niej samej już się dokonało. Dzięki temu zginęła nie tylko jako ofiara nienawiści, lecz jednocześnie odpowiedziała na nią w duchu chrześcijańskiej mocniejszej miłości. (…) Miłości, która przemieniała ówczesny świat; miłości – która przemieniała ludzi, dając im wielkość bez niej nieosiągalną; miłości, która jest uczestnictwem w miłości samego Chrystusa”.
Ostatnie słowa, jakie od nie słyszano, były słowami miłości. Przed deportacją do Oświęcimia, w obozie w Westerbork powiedziała: „Świat składa się z kontrastów. Czasem jest dobrze, że istnieją. Łagodzenie ich mogłoby znaczyć, że się je tuszuje, a to nie byłoby dobre. Na koniec nic z tych kontrastów nie pozostanie. Ostoi się jedynie wielka miłość. Bo jakże może być inaczej?”
Uważała, że dla ratowania życia nie powinna korzystać z żadnych wyjątków z tej racji, że jest katoliczką. Podziękowała za propozycję pomocy dla wydostania się z obozowej gehenny. Chciała aż do końca pozostać z cierpiącymi braćmi. Gdyby nie dzieliła ich losu, jej życie byłoby zmarnowane.
Oddała się Bogu z czystej miłości. Od chwili chrztu usiłowała “każdy dzień i każdą godzinę coraz lepiej wbudowywać w wieczność”. Widziała też coraz ostrzej konieczność “własnej całopalnej ofiary, która konkretyzuje się w jednym: Hic Rhodus, hic salta [teraz pokaż, co umiesz]”. Te słowa napisane w lutym 1930 r. do s. Adelgundis można uważać za jej program życiowy. A także następne: “Jesteśmy tu i teraz po to, by pracować nad zbawieniem swoim i tych, którzy są nam dani”.
Chrystus Ukrzyżowany i Zmartwychwstały, Maryja, wielki mistyk Jan od Krzyża i nade wszystko płomienny prorok Eliasz dodawali jej sił w burzach wszelakich doświadczeń. Na końcu zawsze znajdowała miłość “w szmerze łagodnego powiewu” albo – jak trafnie przełożył Olivier Clement – “w słowie na krańcu milczenia”, czyli w tym, co pozostaje absolutnie poza wyrażeniem, a więc jest kresem, więzią między wiecznością a czasem.
W więzi czasu z wiecznością, a także wspólnoty z samotnością kształtowała się duchowość Edyty Stein, karmelitanki, która świadomie wybrała “zgorszenie i głupstwo krzyża” i weszła w milczeniu w otchłań poniżenia, samotna duchowo, lecz we wspólnocie ludzi, których kochała. Dopełniła swego holocaustum w komorze gazowej Oświęcimia jako ofiara pojednania. Bezimiennym braciom, znaczonym bezosobową cyfrą, tym sześciu milionom zgładzonych istnień ludzkich, dała swoją twarz.
Immakulata J. Adamska OCD