Modlitwa „zżymaka”

Modlitwa „zżymaka”

czyli o mało pokornych motywacjach

Mówi się, że modlitwę trzeba sadowić blisko życia, w środku samej egzystencji. Ale ten trop wyjaśnia nam, że może się ona w egzystencję tak uwikłać, że trudno jest jej pójść dalej. Często stawiamy modlitwę w rzędzie obowiązków, a one nie mają zbyt często oblicz rozpromienionych: mają raczej „gęby” rzeczy koniecznych, uciążliwych, rutynowych, a czasem obmierzłych. Modlitwa jest torturą, męczy, albo nudzi. Dominuje irytujące „muszę”. I gdy człowiek klęka do modlitwy się zżyma, i gdy wstaje, też się zżyma. To modlitwa obowiązkowego „zżymaka”. W takiej modlitwie wypatruje się jedynie końca, a niestety nie jest to element krzepiącej eschatologii z Bogiem na pociechę; ale raczej stara się Go jak najszybciej opuścić. Niektórzy tak daleko oczyścili ją ze wszystkich złudzeń, że taktowana jest jedynie jako element pokuty z katalogu wielkopostnych zajęć, obok jałmużny i postu. Dla ludzi, którzy posiadają jedynie taką wizję modlitwy i Bóg jest pokutą, i drugi człowiek jest pokutą, a i sami zadręczają się sobą. A wszystko, co wspólne, każda więź, pojawia się jako ciężar, obarczenie, a dodana, nawet przysłowiowa „zdrowaśka” czy zwrotka pieśni, dudni w sercu serdecznym „dlaczego?”, „co za fanaberie?”; wszak znieść to spokojnie, graniczy z heroizmem. Modlitwa może doczekać się interpretacji „wariantowej”. Można ją traktować jak wariant zakładu Pascala, tzn. lepiej się modlić, bo może się okazać, że Bóg naprawdę istnieje, albo jeszcze szczęśliwiej: może sama modlitwa okazać się skuteczna. Dlatego przy załatwianiu wielu swoich spraw, interesów, domagając się błogosławieństwa niebios, należałoby uwzględnić ten „niewidzialny czynnik sprzyjający”, którym miałby być Wszechmocny. Modlitwa staje się elementem optymalizacji działania, czynnikiem wsparcia. Za tym stoi jednak nieme założenie, które rozkłada ostatecznie modlitwę: z Boga przymierza czynimy Boga „układu”, który pragniemy zawrzeć na własnych warunkach. Jeżeli On nie wykazuje zainteresowania naszymi wspaniałymi pomysłami, należy Go wyeliminować jako element zbędny i zasadniczo nierentowny. Dzielni twórcy doczesności, przedsiębiorczy ludzie czynu, potrafią iść dalej. Pozostawiają modlitwę wymiarowi nieefektywnemu: nieudacznikom, rzeszom pobożnych „wdów i sierot”, przy czym „sieroty” wybrzmiewają tu nader sugestywnie. Mają zajmować się modlitwą, albo innymi niepraktycznymi rzeczami, byle by tylko nie wtrącali się w chyżo biegnące sprawy, nie byli zawadą w dosiadaniu rączych wierzchowców doczesności. Zdobywcy nie potrzebują nieklarownych, mętnych, nieprzeliczalnych atutów. Zresztą, trudno się temu dziwić, podobnie jak trudno dzielić się zwycięstwami. Tu dodatkowo ma się do czynienia z Kimś, kto chciałby zgarnąć całą chwałę dla Siebie. Przedziwnie pyszna zazdrość, przywiązanie do własnych dzieł i sukcesów, rozwiewa nam i demontuje modlitwę.Jest jeszcze jeden ciekawy modlitewny przypadek, godny uwagi. Człowiek się modli, ile trzeba, chodzi do kościoła, okazjonalnie czymś się wzruszy, przestrzega sumiennie postów, powściąga się jak może, kiedy trzeba, a jakże! Robi to wszystko, by mieć głębokie poczucie, że spełnił swój obowiązek godziwie, należycie, że jest wobec Boga „w porządku”. Lecz ta sumienność wcale nie ma na celu, by do Boga się przybliżyć, pokochać bardziej czy wejść z Nim z zażyłość czy przyjaźń. Ta pewność spełnionego obowiązku jest mu potrzebna, by wiedział, że zrobił wszystko, co do niego należało i żeby właśnie dlatego Bóg dał mu spokój, nie wtrącał się w jego życie, żeby go nie nękał, nie wkładał żadnego krzyża. Ten specyficzny orant chce dzięki odmówieniu modlitwy odmówić swego życia Bogu, modli się, a w rzeczywistości ukrywa pragnienie, by Bóg się od niego odczepił… Cóż zatem? Niewiele wyjaśnień: modlitwa jest łagodnością i wdziękiem poddania, by rzeczy Boga mogły się dziać…

O. Marian Zawada OCD