Opowieść rozmodlonego pielgrzyma

Opowieść rozmodlonego pielgrzyma

Opowieści pielgrzyma stanowią zapiski Nemytowa z guberni orelskiej, związanego z klasztorem Optino. Pierwsze wydanie ukazało się w kazaniu w 1870 roku, a w 1884 roku następne, stanowiące podstawę tłumaczeń – przygotowane do druku przez biskupa Teofana Pustelnika[1]. Jest to traktat o modlitwie Jezusowej osadzony w szczególnym rodzaju praktykowania świętości – pielgrzymowaniu. Pielgrzymi pragnęli radykalnie naśladować Chrystusa, który nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł oprzeć (Mt 8,20), żyjąc bez jakiegokolwiek zabezpieczenia, realizując stary ideał Ojców pustyni – by być obcym (ros. strannik), cudzoziemcem, kimś bez ojczyzny, rodziny, stałego adresu, domu. Wchodzi z zasięg świętych słów: Każdy kto dla mego imienia opuści dom, braci lub siostry, ojca lub matkę, dzieci lub pole, stokroć więcej otrzyma (Mt 19,29). Wybiera życie bez dachu nad głową, najniższego stanu, tułającym się z miejsca na miejsce[2]. Rosyjski strannik pragnie posiąść tajemnicę modlitwy nieustannej o której zasłyszał w cerkwi w niedzielę Trójcy Świętej. Słyszy pierwsze pouczenie: Nieustająca modlitwa wewnętrzna to ciągłe dążenie ducha człowieka do Boga. Aby czynić postępy w tym błogim ćwiczeniu, trzeba częściej prosić Pana, by nauczył On modlić się bez przerwy. Módl się więcej i gorliwiej, a modlitwa sama wyjawi ci, w jaki sposób może być nieustanną[3] Następnie pewien mnich-pustelnik wyjaśnia mu naturę modlitwy Jezusowej: Nieustanna wewnętrzna modlitwa Jezusowa to nieprzerwane, nigdy nie ustające wzywanie Boskiego imienia Jezusa Chrystusa ustami, umysłem i sercem, ze świadomością stałej Jego obecności, z prośbą o zmiłowanie, podczas wszelkich zajęć, w każdym czasie, nawet we śnie. Wezwanie to brzmi tak: Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną[4]. Bohater Opowieści nosił ze sobą tylko dwie księgi: Pismo św. i Filokalię. W prezentacji metody strannik sięga do najpiękniejszych tekstów filokalicznych.

Fragmenty z wyżej wspomnianych “Opowieści pielgrzyma”

1. Fragment opowieści drugiej:

Zaciekawiony zarządca, Polak, przyszedł mnie zobaczyć i zastał mnie przy lekturze Dobrotolubija. Porozmawiał ze mną i pyta – Cóż to czytasz? Pokazałem mu książkę. – Ach, to Dobrotolubije – powiedział. – Widziałem to u naszego księdza, gdy mieszkałem w Wilnie, ale nasłuchałem się, że zawiera ona jakieś dziwne sztuki czy sztuczki stosowane przy modlitwie, opisane przez greckich mnichów, podobne do tych z Indii czy Buchary, gdzie fanatycy siedzą i nadymają się, chcąc wywołać łaskotanie w sercu, a z głupoty uważają te naturalne odczucia za modlitwę, rzekomo zsyłaną im przez Boga. Modlić się trzeba zwyczajnie, by wypełnić nasz obowiązek względem Boga: wstajesz rano, odmawiasz Ojcze nasz, jak nas nauczył Chrystus, i cały dzień jesteś w porządku, a nie bez przerwy powtarzasz w kółko jedno i to samo. W ten sposób, to kto wie, możesz i zmysły postradać, i sercu zaszkodzić.

– Nie myśl tak, dobrodzieju, o tej świętej księdze. Napisali ją nie prości greccy mnisi, a ludzie starodawni, wielcy i święci, których także wasz Kościół otacza czcią: Antoni Wielki, Makary Wielki28[28], Marek Asceta29[29] Jan Złotousty i inni. To od nich mnisi Indii i Buchary przejęli ten sposób wewnętrznej modlitwy serca, ale tylko go popsuli i wypaczyli, opowiadał mi o tym mój starzec. A w Dobrotolubiju wszystkie pouczenia dotyczące modlitwy serca wzięte są z Bożego Słowa, ze świętej Biblii, w której ten sam Jezus, który polecił odmawiać Ojcze nasz, nakazał także nieustanną modlitwę serca, mówiąc: “Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem […] i całym swoim umysłem” (Mt 22,37); uważajcie, czuwajcie i módlcie się (Mk 13,33); trwajcie we Mnie, a Ja w was (J 15,4). A święci ojcowie przytaczając z Psałterza świadectwo króla Dawida: “Skosztujcie i zobaczcie, jak dobry jest Pan” (Ps 34,9), wyjaśniają, że chrześcijanin wszelkimi sposobami winien starać się odkryć słodycz modlitwy, pociechy szukać w modlitwie nieustannie, a nie tylko zwyczajnie, raz dziennie, odmówić Ojcze nasz. Przeczytam panu zaraz, co ci święci mężowie sądzą o tych, którzy nie dbają o osiągnięcie i nauczenie się tej niosącej słodycz modlitwy serca. Piszą oni, że ludzie tacy grzeszą potrójnie: sprzeciwiają się Pismom natchnionym przez Boga; nie uwzględniają, że istnieje wyższy i doskonalszy stan duszy, zadowalają się tylko zewnętrznymi dobrymi czynami i nie mogą pragnąć i pożądać prawdy, pozbawiając się w ten sposób błogości i radości Pańskiej; wreszcie po trzecie: oddają się marzeniom, wspominając swoje zewnętrzne dobre uczynki, nierzadko wpadają w zachwyt albo w pychę, i tak idą na zatracenie.

– Czytasz jakieś wzniosłe rzeczy – powiedział zarządca – gdzie nam, ludziom ze świata, o to zabiegać! – Najprościej będzie, gdy przeczytam panu o tym, jak w codziennym ziemskim życiu dobrzy ludzie uczyli się nieustannej modlitwy. Odszukałem w Dobrotolubiju to, co powiedział Symeon Nowy Teolog o młodzieńcu Jerzym, i zacząłem czytać. Spodobało się to zarządcy i powiedział do mnie: – Pożycz mi tę książkę, przeczytam ją sobie w wolnym czasie, poprzeglądam. – Proszę, na jedną dobę mogę dać, na dłużej nie, bo czytam każdego dnia, bez tego żyć nie mogę. – To przynajmniej przepisz mi to, co przeczytałeś teraz, zapłacę ci. – Zapłata nie jest mi potrzebna, przepiszę z miłością, byle tylko Bóg dał Panu gorliwość w modlitwie. Zadowolony, natychmiast przepisałem przeczytane przeze mnie słowa. On przeczytał je swojej żonie i obojgu się to spodobało. Zaczęli mnie czasem zapraszać. Chadzałem do nich z Dobrotolubijem, czytałem je, a oni słuchali, pijąc herbatę. Kiedyś zatrzymali mnie na obiad. Żona zarządcy, miła staruszka, siedziała z nami jedząc smażoną rybę i z nieuwagi udławiła się ością. Chcieliśmy jej pomóc, nie udawało się, czuła silny ból gardła i po dwóch godzinach położyła się do łóżka. Posłali po lekarza, mieszkał stamtąd o trzydzieści wiorst, a ja, okazawszy im współczucie, poszedłem, już wieczorem, do domu.

Pośród lekkiego snu usłyszałem nocą głos mojego starca, ale nikogo nie widziałem. Głos mówił do mnie – Ciebie to twój gospodarz wyleczył, a ty co? Nie pomożesz żonie zarządcy? Bóg nakazał współczuć bliźniemu. – Pomógłbym z radością, ale jak? Nie znam na to żadnego środka. – Oto, co zrobisz: od dziecka nie znosi ona oliwy z oliwek, tej w najgorszym gatunku, nawet sam jej zapach powoduje u niej mdłości, dlatego daj jej tego łyżkę, wypije, zwymiotuje, ość się wyrwie, oliwa nasmaruje w gardle tę ranę, co ją ość zrobiła, i kobieta będzie zdrowa. – Jakże jej dam tej oliwy, gdy czuje do niej wstręt, przecież nie wypije? – Każ mężowi, by trzymał ją za głowę, i szybko, choćby na siłę, wlej jej w usta. Ocknąłem się, natychmiast poszedłem do zarządcy, wszystko mu opowiedziałem, a on powiada – Co tu teraz po twojej oliwie, gdy żona już tylko rzęzi i bredzi, a szyja cała spuchnięta. Zresztą, niech będzie, spróbujemy: oliwa to lek taki, że ani nie zaszkodzi, ani nie pomoże. Nalał kieliszek oliwy i jakoś daliśmy jej to wypić. Natychmiast zaczęła silnie wymiotować, ość wyrwała się zaraz z krwią, żonie zarządcy ulżyło i mocno zasnęła.

Rankiem przyszedłem ich odwiedzić, patrzę – siedzą, spokojniutko piją herbatę i oboje dziwią się temu uzdrowieniu, a jeszcze bardziej temu, jak to usłyszałem we śnie, że ona nie znosi takiej oliwy, bo o tym nie wiedział nikt oprócz nich obojga. Wreszcie przyjechał także lekarz, żona zarządcy opowiedziała, co się jej przydarzyło, a ja o tym, jak chłop wyleczył mi nogi. Lekarz posłuchał i mówi – Ani jeden, ani drugi przypadek mnie nie dziwi, w obu działała sama siła natury, ale zapiszę je ku pamięci. Wyjął ołówek i zrobił notatkę w notesie.

Po tych wydarzeniach szybko rozeszły się po okolicy słuchy, że jestem jasnowidzem i lekarzem, i znachorem. Ze wszystkich stron bez przerwy zaczęli do mnie przychodzić ludzie z różnymi sprawami i przypadkami, przynosili mi podarki, zaczęli mnie poważać i dogadzać mi. Patrzyłem na to przez tydzień, przestraszyłem się, że wpadnę w pychę i wskutek rozproszenia jeszcze poniosę szkodę, i potajemnie, nocą, uciekłem stamtąd.

Znowu ruszyłem w swą samotną drogę i poczułem taką lekkość, jakby mi górę z pleców zdjęli. Modlitwa coraz większą dawała mi pociechę, tak że czasem moje serce aż wrzało ku Jezusowi Chrystusowi miłością bez miary i od tego słodkiego wrzenia po całym moim ciele rozchodziły się jakieś strumienie słodyczy. W mym umyśle tak wryła się pamięć o Jezusie Chrystusie, że rozmyślając o wydarzeniach Ewangelii, miałem je jakby przed oczami, wzruszałem się i płakałem z radości, czasem znów czułem w sercu taką radość, ze nie potrafię tego opowiedzieć. Zdarzało się, że czasem i po trzy dni nie zachodziłem do żadnej ludzkiej osady, w uniesieniu wydawało mi się, że jestem sam tylko na świecie – jeden przeklęty grzesznik przed obliczem miłosiernego i miłującego Boga. Cieszyła mnie ta samotność, bo w niej słodycz modlitwy odczuwałem silniej niż będąc pośród ludzi”

(…)

Po tym wszystkim pani została w domu, by spać z dziećmi, a my z panem domu poszliśmy do altany w ogrodzie. Długo nie zasypialiśmy – leżeliśmy i rozmawialiśmy. No i zaczął nalegać – Powiedzże mi, na Boga, ale uczciwie, w sumieniu, kim właściwie jesteś? Wyglądasz na kogoś dobrze urodzonego, tylko przybierasz wygląd nawiedzonego. Przecież dobrze umiesz czytać i pisać, mówisz i rozumujesz poprawnie, to nie jest chłopskie wychowanie. – Zgodnie z najszczerszą prawdą i z czystym sercem opowiedziałem zarówno panu, jak i pana żonie, skąd się tu wziąłem. Nigdy nie zamierzałem was ani okłamywać, ani oszukiwać. Po cóż mi to? A to, co mówię, to nie są myśli moje, tylko to, co słyszałem od mojego zmarłego, napełnionego Bożą mądrością starca, i to, co z uwagą wyczytałem u świętych ojców. Ale najwięcej światła w mojej ciemnocie daje mi wewnętrzna modlitwa, którą przecież nie sam posiadłem, a miłość Boża i nauka starca sprawiły, że zamieszkała w moim sercu. A jest ona przecież możliwa dla każdego. Wystarczy tylko w milczeniu zagłębić się w swym sercu i jak najczęściej przyzywać oświecające imię Jezusa Chrystusa, by zaraz każdy poczuł wewnętrzną jasność i zrozumiał dzięki niej wszystko, nawet i niektóre tajemnice królestwa Bożego. A przecież i to jest głęboką, oświecającą tajemnicą, gdy człowiek poznaje tę zdolność do zagłębiania się w sobie, widzenia siebie od wewnątrz, rozkoszowania się tą samoświadomością, rozrzewniania się i błogiego płakania nad swoim upadkiem i zepsutą wolą. Mądrze myśleć i rozprawiać z ludźmi to rzecz niezbyt trudna i możliwa do wykonania, bo rozum i serce zrodzone zostały wcześniej niż powstała uczoność i mądrość człowiecza. Skoro rozum jest, to możesz go rozwijać przez naukę i doświadczenie, ale jeśli rozumu nie ma, to i żadne wychowanie nie pomoże. Właśnie w tym cała rzecz, że jesteśmy tak oddaleni od siebie samych. Ba! Nawet nie bardzo mamy chęć do siebie samych się przybliżyć, przeciwnie – wystrzegamy się tego, by nie spotkać się z samym sobą i zamieniamy prawdę na głupstwa, a jeszcze myślimy: chętnie zająłby się człowiek sprawami ducha albo modlitwą, ale nie ma kiedy, kłopoty i troska o życie nie pozwalają na takie zajęcie. A co jest ważniejsze i bardziej potrzebne: zbawienne wieczne życie duszy, czy mijające tak szybko życie ciała, o które tak bardzo się troszczymy? Właśnie to, co powiedziałem wiedzie ludzi albo do rozsądku, albo do głupoty”.


[1] Z wprowadzenia Placyda Galińskiego, w: Opowieści pielgrzyma, tłum. A. Wojnowski, Poznań 2000, s. 7.

[2] Tamże, s. 23.

[3] Tamże, s. 24.

[4] Tamże, s. 28.