O. Marian Zawada OCD
Wzrastanie pamięci
Kiedy wybrano kard. Wojtyłę na papieża, miałem 20 lat, błękit w głowie i trochę studiów ekonomicznych za pasem. Wiadomość nie tyle dotarła, co dopadła nas wieczorem, we Franciszkańskim Ośrodku Duszpasterstwa Akademickiego (FODA w Katowicach). Zdziwione twarze, bijące szybciej serca; radość i duma mieszały się z niedowierzaniem i nadzieją. Coś wtedy pękło, jakby hermetyczna tama, ciasne gardło historii zostało rozerwane. Nikt nie potrafił tego nazwać, poddawaliśmy się niejasnym przeczuciom. Całe to wydarzenie nas przerastało. Nośność emocjonalna była potężna. Miało to coś z tajemnicy sfinksa, powstającego z popiołu kłamstwa i pogardy rozsiewanego przez komunę. W wypalonych i zmęczonych psychikach, pojawiło się nowe światło… Teraz łatwiej dobierać słowa. Było to dorastanie do godności, owocowanie wysiłku całego Kościoła w Polsce, gdy sponiewierani systemem mas i klas ludzie, odzyskiwali podmiotowość. Pierwsze przeżycie pontyfikatu miało takie imię: podnieść wysoko głowę w niebo, sponad gnijącego nurtu spacyfikowanej historii. Papież pozwolił odzyskać godność…
To, co dla mnie było zaskakujące, to zmiana perspektywy eklezjalnej. W moim młodym umyśle Watykan, Sobór, oficjalne sprawy Stolicy Świętej, były czymś dalekim, co przychodziło z wielkim namaszczeniem jako sprawy święte, z wysokich ambon. Dzięki Janowi Pawłowi te sprawy stały się bardziej bliskie, osobiste, na pewno „nasze”, czymś co „wyrastało” z naszej ziemi. Kościół – wielkie gromadzenie ludzi przy Bogu – stał się bardziej osobisty. Nie tylko zarządzanie czy dokumenty, ale i prywatne życie papieża, stało się czymś interesującym. Pozostawała więź, zobowiązanie, odpowiedzialność – właśnie taka: duchowa wspólnota. Później modlitwa wędrowała z nim krok w krok, docierając w pielgrzymkach, intencjach misyjnych we wszystkie zakątki świata. Papież zatem nie tylko wiązał – był nośnikiem naszej miłości. Ojczyzna szła z nim.
Na tym tle dojrzewało moje osobiste powołanie. Najmocniej przeżyłem pielgrzymkę z 1983 roku. Byłem wtedy w wojsku, skoszarowany w Kołobrzegu. Na kiepskim radyjku nasłuchiwałem transmisji „Głosu Ameryki”. Pamiętam ten uroczysty ton, ogromne przenikanie, ciężar jakościowy. Pamiętam, jak słowa „pracowały” we mnie. Wtedy doszedłem do wniosku, że moje serce było jakby za szerokie dla jednej kobiecej miłości, dla szczebiocącej gromadki. Nie mogłoby się zmieścić pod jednym dachem. W ten sposób doszedł do głosu wewnętrzny wymiar rzeczy, wewnętrzny nurt historii. Postanowiłem życie dać… Dopiero później uruchomiło się duchowe widzenie spraw. Właśnie podczas tej czerwcowej pielgrzymki został beatyfikowany o. Rafał Kalinowski, karmelita bosy, a ja już w listopadzie wydeptywałem korytarze karmelitańskiego nowicjatu w Czernej. Myślałem, że nigdy z tych lasów nie wyjdę, prowadząc ukryty żywot, pomiędzy świętymi księgami, a chórem zakonnym. W świadomości „patrioty”, było to w dalszym ciągu służenie ojczyźnie. W idei „dwóch ojczyzn”, ziemskiej i niebieskiej, zbratałem się z Rafałem. Później odkryłem, że i Jan Paweł, wyniósł ojczyźniane myślenie bardzo wysoko, niejako przed Boży tron. Ojczyzna jest drogą do Ojczyzny.
Pierwszy raz papieża zobaczyłem „u siebie” w Watykanie w 1991 roku, w czas wojny w Zatoce Perskiej. Pracowałem wtedy w Czechach, zaprosił nas o. Generał. Był to również czas spotkania z Rzymem, Italią, wspaniałą kulturą, poutykaną kościołami i perłami architektury jak drzewami niepołomicka puszcza. Oczywiście to, co najbardziej intrygowało, to postać papieża. Wszyscy chcieli Go zobaczyć, ucałować, powiedzieć słowo o sobie… Tysiące pielgrzymów, stłoczonych, podziwiających siłę tego człowieka, na którego barkach spoczywa odpowiedzialność za całość losów Kościoła, za zbawienie świata, za cywilizację miłości. Tyle wypowiedzi, kluczowych dokumentów… Tak łatwo być heroldem papieskiej wielkości…
Kiedy go zobaczyłem z bliska, w jego prywatnej kaplicy, odeszły te wszystkie warstwy fascynacji, pojawiła się niespodziewanie zupełnie inna. Papież długo klęczał przed Mszą z twarzą w dłoniach i zdawał się przemierzać i obejmować cały Kościół. Bomby akcji w Iraku „Pustynna burza” jakby trafiały w jego serce. Zobaczyłem w jego podniesionych podczas konsekracji oczach dystyngowaną samotność, głębokie cierpienie, które człowiek najchętniej skrywa, bo jest to już przestrzeń boska. Pobrzmiewało to z równą siłą w papieskim utworze Wiersz do sosny z 1985 roku. Ta Msza była prawdziwą Ofiarą. Żadnej innej prawdy, jak tylko ta: Najświętsza Ofiara. Aż dreszcz przechodził. Cierpiąca bliskość. Nic poza ufnością do Boga, poza zawierzeniem, które wydaje się jedynym oddanym stróżem historii.
Ze słów, które wypowiedział w bibliotece, zapamiętałem, że jestem młody. Rzeczywiście, człowiek jest w jakimś sensie zawsze za młody, aby dojrzale żyć. Więcej rozumie, obracając się i biorąc, jak kartki historii to, co razem z Bogiem przeżył i chce doszukiwać się głębi sensów. Ale „młodemu” imponowała papieska „młodość”. Był niewątpliwie „idolem” młodzieży. Wykazało to nie tylko spotkanie w Denver czy Paryżu. Zapamiętałem dobrze jeden szczegół z tego okresu. Kiedy jedna z głośnych gwiazd muzyki młodzieżowej w wywiadzie telewizyjnym w imię protestu podarła zdjęcie papieża, młoda publiczność gwiżdżąc, nie pozwoliła jej następnego dnia, odbyć koncertu. Czegoś nie dało się oszukać. Właśnie głębi niewinności! Tak drogi młodości splatały się, zrastały, mężniały…
W papieżu imponowało mi męskie stawianie spraw. Nie oszczędzał siebie. Nie zrażał się dokuczliwością ran po zamachu, bólem nogi po upadku. Mówił: ”Kościół nie potrzebuje papieża emeryta” i dzielnie wychodził na spotkania historii. To papież obalonych totalitaryzmów, złowrogich granic, murów, papież jednej, wspólnej Europy, to papież-pielgrzym, odzyskujący dla Chrystusa w osobistym spotkaniu na terenie tylu kultur. Nie boi się spotkań, patrzenia prosto w twarz. Tego człowieka nie dało się powstrzymać. I było w tym coś ze znaku sprzeciwu, z bycia gorzkim jak dobra i mocna sól w ustach świata. To gdzieś pobrzmiewało pod naskórkiem wartkiej historii: nadawał smak życiu… Ileż przemienił umysłów i serc. Wiem to z konfesjonału, cichego świadka „podziemnej” miłości, która drąży i łączy potargane losy.
Jestem kapłanem, na którego powołaniu pieczęć wycisnął rok 1989, rok pękających murów, upadających piedestałów i wierutnych kłamstw o szczęściu. W taki czas Bóg kładł dłoń na swego szafarza. Co może urodzić się na gruzach takiej historii? Sądzę ze skłonności chrześcijaństwa do paradoksów, że najmocniej przebija się zaproszenie do nadziei. To następne niejako wspólne podążanie z papieżem przez historię. Młody kapłan Wojtyła napisał doktorat o wierze u św. Jana od Krzyża. Kontynuując klucz teologalny, podjąłem się tematu nadziei u tego świętego. To ukształtowało zasadnicze postrzeganie i rozumienie rzeczywistości. Wszystko żyje oczekiwaniem na spełnienie. Ale już samo oczekiwanie może być nieskończoną przepaścią mogącą przyjąć nieskończonego Boga. Dla niektórych dokuczliwość niespełnienia jest zbyt uciążliwa i szukają łatwiejszych rozwiązań. A szkoda, bo cierpi człowiek wewnętrzny, ten prawdziwy. Św. Jan od Krzyża powtarza, iż „miejscem” nadziei jest pamięć. W pamięci i nadziei ogniskuje się wielkość człowieka. Dlatego przy okazji tego tematu stawiam sobie pytanie, czego pamięcią jestem? Do czego wracam? Pamięć czego noszę? gdyż to dobitnie formułuje nadzieję. Tyle radości dały mi kiedyś przeczytane słowa, że życie konsekrowane jest pamięcią Kościoła…
O Janie Pawle Karmel przechowuje z dumą informacje, że próbował nie raz złączyć się z naszym Zakonem. To kłopoty z wojną, to brak zgody kard. Sapiehy, nie pozwalały zrealizować zamierzeń. Dziś karmelici dodają: na szczęście… Stanowiło to szczególny duchowej więzi, bliskości serca i myśli. Duch Karmelu osiadł na Watykanie. Bezsprzecznie!
Na przełomie tysiącleci zachowywałem się trochę jak kibic: żeby dotrwał, żeby wprowadził Kościół w nowe…, żeby otworzył drzwi tysiącleci… Z tych wszystkich dokumentów „przełomu” wieków zostały mi słowa „urzeczenie serca”. Takie było „moje” czytanie Novo Millennio Ineunte. Czy można w tak zdeformowanym świecie żyć urzeczeniem? Czy człowiek jest kimś, kto urzeka, czy cośkolwiek może pojawić się w takim kontekście? Tu mi Mistrz z Watykanu imponował. Do końca, konsekwentnie jest wierny dobru. Fascynujące, bo przecież tak często ludzie gorzknieją… To była wiara! Twarda, spiżowa. Mimo, że był schorowany, ileż miłości wyszło z tych trzęsących się dłoni, zwłaszcza pod koniec życia. Widzieliśmy to wszyscy, jak Bóg się umacniał, gdy on stawał się mniejszy. Wtedy był najskuteczniejszy.
Oprócz spotkań osobistych, najczęstszym sposobem „przestawania” z papieżem były jego słowa. To wielki rozdział, sądzę, że każdy ma jakąś osobistą znaczącą historię w tym względzie. Dla mnie, zakonnika, napisał Vita consecrata w 1996 roku. Wróciłem wtedy z ze studiów w Rzymie. To jakby dokument na pożegnanie, na drogę do Ojczyzny, list. Jakże Bóg jest subtelny. Jako karmelitę, najbardziej intrygowały mnie fragmenty o modlitwie. Były tam zwiastuny „opcji kontemplacyjnej” przygotowań do wejścia w nowe tysiąclecie. Szalenie mnie inspirowały słowa o spojrzeniu utkwionym w obliczu Chrystusa. Opcja zmieniła się w optykę: w co ja utkwiłem spojrzenie? W co uporczywie się wpatruję, czego wypatruję? Milenijny remanent miał jedno zasadnicze imię: burzenie ołtarzy bożków. Gdzieś wtedy doszło do świadomości, że mimo normalnego, standardowego życia zakonnego, człowiek jest stale poddany idolatrycznej fascynacji. Ani się nie obejrzy, a tu już buduje nowy, zgrabny ołtarzyk, z którym się obnosi. Spór z idolatryczną skłonnością to coś, co papież nazwał potrzebą uwolnienia historii od tego, co ją oszpeca (VC 75). Czas przejścia, milenijnej paschy domagał się wielkiego kroku w stronę Oblicza Chrystusa, odgruzowania serca. To część papieskiej pracy nade mną.
Jako karmelita ceniłem sobie szczególny rys w miłości do Maryi, który wyraża nabożeństwo szkaplerzne. Wyławiane, okolicznościowe wypowiedzi papieża, formowały wyobraźnię, zwłaszcza ta, że Szkaplerzna zdecydowanie pomogła mu odkryć powołanie. Jest coś przedziwnego w tej szacie, żywej eklezjalnej tkaninie, tętniącej miłością Maryi ku temu co słabe i co zagrożone. Szkaplerz narodził się z zagrożenia, kiedy karmelitów pod wpływem religijnych wojen w Palestynie, przymusowa emigracja z Góry Karmel, rozproszyła po świecie i groziło rozwiązanie Zakonu. Maryja ze swą szatą obronną, szatą miłosierdzia, wspiera zbawcze dzieło Syna. Jakoś przedziwnie spotykaliśmy się „pod płaszczem” Maryi, jak inni spotykali się pod „baranami” czy „jaszczurami”. Tu, jak pod namiotem spotkania można odnajdywać wspólnotę troski i wspólnotę łaski – wspólną służbę. Sądzę, że wiele dróg papieskich było wyścielonych szkaplerzem.
Dnia 12 września 2001 roku mieliśmy zaplanowane ogólnoświatowe spotkanie szkaplerzne na placu św. Piotra, związane z 750-leciem wizji szkaplerznej. Zjechał się cały „karmelitański kwiat”. Jechałem cały poprzedni dzień i nic nie wiedziałem o zburzeniu nowojorskich „bliźniaków”. Rzuciły się cieniem wieże, które nie dawały już nikomu cienia, na plac św. Piotra. Stając w tym dniu, zamiast radości, której się spodziewaliśmy, dany nam był smutek żałoby po tysiącach ludzi, którym ofiarowano piekło. Coś wtedy zostało obnażone, runęła subtelna duma nowoczesnej cywilizacji zbudowanej na pieniądzu, całe dostojeństwo doczesności legło w gruzach. To, po murze berlińskim, drugie wielkie burzenie nowoczesnych złudzeń.
Jako „konsekrowany testament” przyjąłem słowa z Rozpocząć na nowo od Chrystusa, by iść drogą odnowienia pragnienia życia w Duchu (nr 23). Był rok 2002. Data przypominała bieg, (symbol dwóch kółek) do dwóch pozostałych Osób Boskich. Bieg, a raczej pęd delikatnego wiatru. Droga Milczącego Ducha Odnawiającego, jest czymś wewnętrznym w konsekracji, wsobnym, przesłoniętym codziennością. Pragnienie staje się domeną prawdziwego dążenia, lecz tak często natrafiającego na słabość i upadanie człowieka. Ale moja przyjaciółka, Teresa z Lisieux, upewnia mnie, że żar pragnienia przynagla Boga, by je spełniał. A ona zdaje się nie miała nic prócz nieskończonych pragnień… Podobnie Eliasz odsłania w śmierci potęgę swej miłości, która jak płomienny rydwan wyrywa go w niebo. Pragnienie oczyszczone i świeże staje się wołaniem do Boga o spełnienie. Ale czy nieskończoność pragnienia może być nasycone? Przenigdy! Dlatego niebo się nie kończy, dlatego nie „kończy” się człowiek.
Ostatni raz widziałem naszego papieża w październiku 2004 roku, na audiencji zorganizowanej w związku z jego imieninami, w auli Pawła VI. Była to dla mnie jak kropka nad „i”. Pisałem wtedy dużo o pragnieniu. Przychodzi czas, że człowiek przemienia się w czyste pragnienie: w tajemnicy słów i niedopowiedzeń, we wzroku wzniesionym. Coś szybowało ponad tłumem śpiewających i wiwatujących, niedościgłe, nieogarnione… Jak miara bez miary, bo przecież o człowieku nie można mówić banalnie. Jest rwący jak strumień! Domykał się tryptyk, jak skrzydła ołtarza Wita Stwosza… Wtedy nie słyszy się skrzypnięć starego drewna, ale wpatruje się człowiek w coraz głębszy cień i zasłaniane, umykające piękno. Jakby chciał wyryć w pamięci, odcisnąć jak pieczęć ten czas, kolory, odcienie słów i gestów. Takie było papieskie domykanie czasu. Domykał, jak księgę słowa na brzegu jego trumny, Duch Wiatr wiejący kędy chce…
Patrząc na przeżyty pontyfikat słowiański myślę, że jedno jest niewłaściwe: czas przeszły. To wszystko przecież trwa, człowiek to nosi. Noszę przede wszystkim wdzięczność, że mógł to być mój „dojrzały” pontyfikat, zamknięty pomiędzy moim dwudziestym a pięćdziesiątym rokiem życia.
Pojawił się kiedyś w mojej celi zakonnej gobelin z papieżem w Tatrach. Kiepski, tani, nikomu się nie podoba, ale jest jak namiot spotkania. Mam go do dziś. Kiedy budzę się w nocy opieram się o niego, twarz obok twarzy, serdecznie, cicho… Po prostu siedzimy, on i ja, zupełnie blisko, bez zaproszeń, gwardii szwajcarskiej, zbędnej kurtuazji. Tak jest do dziś. Nie potrzeba słów, tłumaczeń, fraz ulotnych. Nie siadam, by mi coś mądrego szepnął czy pouczył. Tu nie potrzeba dogadywać spraw. Ważniejsza jest jakaś przestrzeń oczywistości. Być może ma na imię: małe, karmelitańskie braterstwo ducha… Tak trwa, pisze się i snuje, jeszcze jedna prosta opowieść. Narastanie pamięci i obecności.