Nadzieja w czas trwogi
Spochmurniało nam niebo początku tysiąclecia. Kultura i cała rzeczywistość nasączona została czymś co nazwano postmodernizmem. Niewybredne sprzeciwy postmoderny skierowane przeciwko wszystkiemu co uporządkowane, posiew nicości i delektowanie się zepsuciem, znaczą nasz czas dotkliwie. Pustka ziejąca z głębi kultury i zamieszkująca coraz bardziej nonszalancko ludzkie serca, sprawia że człowiek – jak to mówił Sartre – stał się pasją niepotrzebną, a historia – upodabnia się do samotnego Bachusa żądnego upojenia. Pośród koryfeuszy współczesności umacnia się jedno przekonanie: nieuchronnie nadciąga duchowa śmierć, wszystko zmierza ku śmierci. Sukcesy świętuje duch przewrotności, domagający się królowania miernoty i bezguścia. Nowo kreujące się medialne wszechwładne autorytety typu krzykliwych piosenkarzy, dziennikarzy czy sportowców zgoła rzadko proponują sensowną wizję świata, natomiast szalone zmiany we wszystkich kategoriach stały się synonimem dynamizmu i namiastką życia.
Na to wszystko nałożył się wrześniowy dramat, gdzie w upadających drapaczach chmur, tej bliźniaczej amerykańskiej dumie, runęły podstawy zaufania do społecznych i politycznych środków bezpieczeństwa. Człowiek poczuł się bezbronny, bezradny wobec uderzającego go znienacka zła. Okrucieństwo tego dnia objawiło, jak bardzo skutecznie można zorganizować się przeciw człowiekowi.
Cztery koszmarne akapity
Wewnętrznym nurtem współczesności jest kryzys nadziei. Objawia się on najpierw w wypłukaniu sensu życia, czy nawet niemożności życia. Traci się samo przekonanie do życia. Jakże różnobarwna, ale i złowieszcza jest współczesna pasja śmierci. Poczynając od spojrzeń, słów, okrutnych deklaracji, kończąc na doskonalonych z takim mozołem rzemiosłem systemów zabijania. Trudno zrozumieć dlaczego tak wielu zamienia swe serca w łagry, w komory gazowe, gdzie czyha na bliźniego niewola i śmierć. I dlaczego jest konsekwentnie zainteresowani są szerzeniem śmierci? Dojrzewając w śmierci patrzą: oto nie ma już ludzi, jest tylko masa przeznaczona na rzeź. Cywilizacja śmierci.
Następną charakterystyką jest wątpienie. Ono narasta od dawna, zamieszkuje niemal powietrze. Wątpienie w Boga, w człowieka, w darowany czas zatapia wszelkie zamieszkałe obszary, gdzie człowiek uczył się myśleć, kochać i żyć. Może najbardziej wątpienie ogarnęło właśnie myślenie, miłowanie i czar życia. Niemalże wyrywa się: wątpię, a zatem jestem. Wielu bawiąc się myślami ukazuje jak żyć w drodze do nikąd (Gianni Vattimo). U podstaw wątpienia leży skorodowana nadzieja. Wątpienie zamyka w umieraniu każdy rodzący się dzień. Dla wątpienia nie ma narodzin, nie ma radości początku. Wątpienie jest wielkim wykreślaniem życia, a nawet celebrowaniem śmierci, jej nieodłącznym rytem. Tego typu postawa wnosi w samoświadomość religijną potępienie. Jestem skazany na potępienie, bo nie uratowałem życia, inni są skazani na potępienie, bo oszukali dając życie. Wątpiący wegetuje jak potępiony pośród potępionych. Potępienie staje się dominującą postawą: co jest jeszcze do zakwestionowania, co jest jeszcze do potępienia? Na ziemi potępionej, przeklętej nic nie może doznać ocalenia. Tu znajduje wyjaśnienie konsekwentna negacja wszystkiego co jest, co żyje, co pragnie żyć. Wątpienie rozrasta się w bukiet: defetyzmu, podejrzliwości, malkontenctwa, nostalgii za nieobecnym, niszczenia, podkopywania, odzierania z piękna. Czyż nie można zarzucić współczesnej kulturze, że haniebnie odziera człowieka z piękna? Sztuka, zwłaszcza ta wiązana ze schorowaną absurdalną twórczością swoiście pretenduje do kategorii „piękna”: zobacz jak człowiek jest ohydny, zobacz jak jest przerażający. Pytam więc czy jest jeszcze coś co można zohydzić? A łudzono się, że pożegnaliśmy bezpowrotnie epokę barbarzyńców.
Oprócz pustki i wątpienia mamy do czynienia z nasyceniem duchowej atmosfery paraliżującym lękiem. Eskalacja lęku doprowadza do zamykania, chronienia siebie, izolowania. Człowiek pozamykany za szczerzącym się srogo ostrokołem płotów, umykający spotkaniu, czuwający, by nie zostać zaatakowany czy zraniony przez napierających i depczących jego skrytą wrażliwość „agresorów”, wycofuje się coraz bardziej w krainę bez miłości.
Współczesności doskwiera również coś co można by nazwać kryzysem przyszłości. Staje się ona nie tylko coraz bardziej apokaliptyczna, ale dla wielu po prostu jej nie ma. Tacy żyją odwróceni od życia, od siebie. Wypłukanie czasu, wypłukane spojrzenie, stracili zaufanie do rzeczywistości, do historii, jakiekolwiek punkty odniesień. Miejsce przyszłości zajęła ta alternatywna, wirtualna, pełna cyborgów, androidów czy supermanów.
Nadzieja nowego poranka
Powyższe akapity stanowią tło naszych rozważań, które są próbą odpowiedzi, próbą uporania się ze współczesnością. Odpowiedzią jest nadzieja – najmłodsza ze wszystkich córek stworzenia.
Nadzieja jest szczególną siłą, która nie należy do tego świata, a która wydobywa życie. Wywodzi się z elementarnego otwarcia człowieka. To otwarcie znajduje swe źródło o dziwo w tajemnicy niedoskonałości. Ponieważ człowiek jest niedoskonały, a więc w jakimś sensie niedokończony, niedomknięty, z tego faktu wynika, iż może stawać się większy od siebie, może wzrastać. Tej zdolności przekraczania siebie nie ma końca. Ta otwartość, to niedopowiedzenie nie ma granic. Człowiek posiada niewyczerpany i nieogarnięty wymiar swego jestem, które zakorzenia coraz bardziej w Jestem Boga.
To przedziwne, ale może on przekroczyć miarę o wiele doskonalszych duchów, aniołów, może być ich sędzią: Czyż nie wiecie, że będziemy sądzili także aniołów? (1 Kor 6,3). Tajemnicę niedoskonałości Bóg uczynił na planie zbawienia możliwością nieogarnionego sposobu życia, można by rzec nieskończenie otwartego i otwierającego się na życie. Dotyczy to zwłaszcza życia samego Boga, pragnienia zbawienia.
Na tym tle możemy osadzić nadzieję, jako zaproszenie do nieskończoności Boskiego życia, do przemierzania wielkości Boga: byśmy wraz ze wszystkimi świętymi zdołali ogarnąć duchem, czym jest Szerokość, Długość, Wysokość i Głębokość (Ef 3,18). Św. Faustyna zauważa, że po wielu, wielu tysiącach lat życia wiecznego może okazać się, że dopiero co zaczęliśmy poznawać i miłować tajemnicę nieskończonego Stworzyciela.
W swej tajemnicy nadzieja jest posiadaniem Boga. Łatwo nam zrozumieć różnicę pomiędzy widzeniem a posiadaniem. Co innego jedynie widzieć jakiś zapierający dech w piersiach samochód czy kunszt architektury, a co innego być tego właścicielem, móc dysponować, używać. Nigdy nie będziemy wiedzieć, co tak naprawdę oznacza posiadać Boga. Do tego jednak się przygotowujemy naszą chrześcijańską nadzieją. By posiadanie było pełne, nadzieja posiadania musi być doskonała, a więc całkowicie otwarta i nieskończenie pusta, by mogła przyjąć nieskończonego Boga. Dlatego św. Jan od Krzyża poucza nas o potrzebie wewnętrznego ogołocenia, a bł. Henryk Suzo o duchowej nagości. Nadzieja to czysta kategoria „mieć”, bez żadnego zacienienia – jedyny godny niebios sposób posiadania.
Wielkim niebezpieczeństwem dla nadprzyrodzonej nadziei są nasze małe, karłowate, codzienne nadzieje – małe doczesne potworki, które nas rozpraszają i wprowadzają ciągłe zamieszanie. Wielką nadzieję należy oczyszczać od tych małych chwastów. W ten sposób nie dajemy się już uwodzić i oszukiwać i napełniamy sensem swe serca, które żywią się jedynie prawdą Boga. W takiej nadprzyrodzonej nadziei znajdujemy ochronę przed spustoszeniem bezsensu i wypłukaniem życia w nihilizmie, gdzie pogasły już wszystkie światła. Nadzieja nadprzyrodzona uczy prawdziwej ekonomii. Jak można być tak żałosnym błaznem i koncentrować się na kilkunastu czy kilkudziesięciu latach życia, nie interesując się, jak się będzie żyć przez całą wieczność. Proporcji nie ma żadnych: to małe, nieznaczne życie na ziemi jest niczym w porównaniu z chwałą nieba.
Poza tym nadzieja ufa Bogu, a nie ludziom. Juliannie z Norwich, chyba największej mistyczce angielskiej (XIV w.) Chrystus w objawieniach powiedział, gdy dręczyło ją pytanie o grzech i potępienie: Wszystko będzie dobrze, wszystkie rzeczy będą uzdrowione. Są ludzie, którzy uwielbiają zadręczać siebie i innych rozciągając spazmatyczne wizje prawdopodobnych katastrof na niebie i na ziemi. Do takich nie należy nadzieja.
Nadzieja, jak zauważa Charles Peguy, rodzi się w nocy. Noc jest właściwa dla jej narodzin. Bóg stwarzając noc stworzył coś najpiękniejszego, gdyż w jej przemożnym wpływie wszystko może powrócić do Stwórcy. Powierzając się nocy, zasypiając, stworzenie jednocześnie powraca do Boga. I budzi się odnowione, odmłodzone, słowem – pełne nadziei. Jest to tajemnica każdego brzasku. Dlatego też noc jest symbolem ojcowskiego, opatrznościowego ogarnięcia, miarowego – zgodnie z cyklem dni i nocy – ponownego zbierania przez Boga, który pozwala stworzeniu odpocząć. Bóg pragnie, by człowiek odpoczął. Sam, po dziele stworzenia, odpoczął; również jego Syn, po ostatnim, przerażającym dniu na ziemi, powierzył Ojcu wszystko co straszne i przegrane. W taki właśnie sposób nadzieja powierza wszystko Bogu.
Noc jaką przeżywamy – noc świata i Kościoła – może przerażać swą rozległością i pustoszeniem, może wprowadzać w wątpienie, ale czyż Bóg nie jest mocniejszy i nie jest zdolny, by nas jak Chrystusa wyprowadzić spośród umarłych (Rz 10,7)? Nadzieja jest zdolnością przywracania życia, szczególnie tego, które się tli pod ciężarem dni. To boska siła odradzania stworzenia, które Bóg wywodzi ciemności nocy, by powołać do światła chwał.
Nadzieja jest jak młode ewangeliczne wino, które rozsadza stare bukłaki czasu i mentalności. Jest, jak młoda łata, której nie da się przyszyć do starego płótna, bo wyrywa jeszcze większą dziurę rozgoryczenia. Młode wino, znakomite, zachowane aż do tej pory (por. J 2,10) odmienia spojrzenie na rzeczywistość. Nowe spojrzenie jest jak dziewiczość wzmacniana młodym winem (por. Za 9,17).
Nadziei należy się powierzyć i nie mieć innych „podpórek”. Jeżeli ktoś bardziej ufa sobie niż Boga wprowadza wielkie zamieszanie w przeżywanie dni i nocy, sam chce rozświetlać noc swoim światłem i budzi z powierzenia. Niepotrzebnie wzbudza nocne upiory ludzkich lęków, drżenie istnień. Nadzieja powierzenia nosi głęboki spokój, że historia należy do Boga, że historia każdego jest wyczekiwaniem nowego dnia w pełni słońca, które już nie zachodzi. Nadzieja co rano rzuca pęki świeżych kwiatów na ludzkie drogi.
Jest jeszcze jeden wymiar nadziei, może najbardziej potrzebny. Jest męstwem bycia pośród trudności, ucisku. Już św. Jan Apostoł świadom trudu, pisał do swoich: wasz brat i współuczestnik w ucisku i królestwie (Ap 1,9). Niezwykła jest wzajemność ucisku i królestwa. Ucisk ma pewne zadanie: objawia nam naszą słabość, niemoc. Św. Paweł wie o pewnej tajemnicy: ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny (2 Kor 12,10). Dlatego własna słabość go nie obezwładnia, ale wydobywa duchowy wymiar mocy: w słabości się moc doskonali. Ucisk jest potrzebny dla odnowy nadziei, właśnie dlatego gdyż człowiek nie spodziewa się już znikąd poza Bogiem, ratunku. Pełen nadziei dojrzewa, odnawia ducha. Weselcie się nadzieją. W ucisku bądźcie cierpliwi (Rz 12,12), zachęca Apostoł Narodów. A czy nasza nadzieja jest źródłem chrześcijańskiej radości czy też smutku?
Ucisk kształtuje, radykalnie oczyszcza nasze czekanie. Siła doświadczanego „jeszcze nie” nie wrzuca w beznadzieję wewnętrznego upadania, ale hartuje ducha odważnego. Nadzieja, ta najstarsza miłośniczka życia otwiera przed nami drzwi niebios. Gdy człowiek czegoś oczekuje, a zwłaszcza, gdy miłuje, to samo oczekiwanie może mu nadać życiu sens. Ponieważ chrześcijaństwo jest religią obietnicy, oczekiwanie jest najbardziej upragnioną postawą, otwarciem u podstaw religijnych zachowań. To obietnica kształtuje naszą wyobraźnię religijną. Mieć nadzieję znaczy też ostatecznie mieć tak plastyczną wyobraźnię, by rozwiązać problem przyszłości. Jedynie Chrystus przychodzący po nocach ciemnych, o brzasku poranka nowego świata zapala jedyne światło, nadzieję ostatecznego spełnienia.
O. Marian Zawada OCD