Św. Teresa z Avila

Teresa de Ahumada przychodząc na świat w 1515 roku, żyje w „złotym” okresie Hiszpanii, która swymi zdobyczami w Nowym Świecie, wojnami, bujną literaturą, reformami religijnymi królów katolickich, wyrasta na potężne pod względem politycznym i kulturowym państwo, zwłaszcza po zdobyciu Granady (1492). Jest córką Don Alonso de Cepeda, majętnego i sławnego szlachcica i Beatriz de Ahumada, pięknej i niemniej szlachetnej, która nosiła nazwisko od sławej obrony twierdzy w gęstym dymie (ahumada = dym) prowadzonej przez swego pradziada Fernando. Gdy Teresa ma 15 lat umiera jej matka. Wtedy ofiaruje się Maryi. W tym czasie pensjonat, jedna z najlepszych „szkół” katolickich, u Augustianek otwiera dla niej swe drzwi na okres 1,5 roku. Rankiem pewnego października 1536 roku, uciekając z domu przekracza próg klasztoru Wcielenia, a 3 listopada 1537 składa profesję. W wigilię Bożego Narodzenia roku 1543 umiera jej ojciec. Po roku 1556 nasilają się łaski mistyczne, uwieńczone małżeństwem duchowym (1573). Od 1562 roku realizuje reformę zakonu fundując szereg klasztorów. Umiera w Alba de Tormes 4 października 1582, spiesząc pocieszyć księżnę Alby. Odchodzi ze słowami: Panie, jestem córką Kościoła. Właśnie w tym dniu wprowadzano reformę kalendarza, „przesuwając” czas prawie o dwa tygodnie. Jej pogrzeb odbył się więc 15.10. 1582. W roku 24.04.1614 zostaje ogłoszona błogosławioną, 12.03.1622 – świętą, a 27.09.1970 Doktorem Kościoła Powszechnego. Najważniejsze dzieła: Życie, Droga doskonałości, Twierdza duchowa, Fundacje.

Teksty

 

Mistyczna metafora jedwabnika

Co się tyczy przysposobienia duszy do otrzymania tych łask, których Bóg tu użycza, i jak Pan w tym celu w niej działa, i co się dzieje w duszy pod wpływem tego działania, o tym wiele jest do mówienia i niektóre przynajmniej w tym przedmiocie szczegóły wyłuszczyć tu wypada. (…)Słyszałyście zapewne, w jaki cudowny sposób, którego tylko Bóg może być sprawcą, powstaje jedwab; jak poczyna się z maleńkiego jajeczka, nie większego od drobnego ziarnka pieprzu. Otóż z nastaniem wiosny, gdy już liście z drzewa morwowego zaczynają się rozwijać, jajeczko to ciepłem słońca ogrzane ożywia się, bo przedtem, póki mu liście morwowe nie dostarczyły pokarmu, którym się żywi, było jakby martwe. Teraz z jajeczka wykluwa się robaczek, który żywiąc; się liściem morwowym stopniowo się rozwija, a gdy już do miary swojej urośnie, podsuwają mu całą gałązkę, po której on pełzając, pyszczkiem wysnuwa z siebie jedwab i dziwnie misterną robotą zwija go w kokonik czyli kłębek i w tym kłębku się zamyka, i w nim umiera, aż po niejakim czasie z kłębka onego, w miejsce dużego brzydkiego robaka, dobywa się biały, wdzięcznego kształtu motyl. Gdyby się to nie działo w oczach naszych, gdyby nam coś podobnego tylko opowiadano jako baśń z dawnych czasów, któż by temu dał wiarę? (…) Robak ten jest to obraz duszy naszej. Naonczas ożywia się ten robak, gdy ciepłem Ducha Świętego zagrzany, poczyna korzystać z ogólnych pomocy łaski, których Bóg użycza każdemu; gdy poczyna używać środków, które Pan w Kościele swoim pozostawił, uczęszczania do spowiedzi, czytania dobrych książek, słuchania słowa Bożego; są to bowiem lekarstwa, których skutecznością dusza umarła w grzechach, w zapomnieniu o Bogu i w okazjach do złego – może wrócić do życia. Wtedy więc poczyna żyć i dalej żywi się tymże pokarmem i pobożnym rozmyślaniem, dopóki nie wzmoże się i nie urośnie do tej miary, o której tu jedynie chcę mówić, bo tamte początki i stopniowe przygotowania pomijam, jako niepotrzebne do mojego tu założenia.Wyrósłszy zatem, poczyna ten robak snuć z siebie jedwab i budować dom, w którym ma umrzeć. Domem tym dla duszy – jak to pragnęłabym jasno wytłumaczyć – jest Chrystus. Jakoż czytałam gdzieś, zdaje mi się, czy słyszałam te słowa, że „życie nasze ukryte jest w Chrystusie”, czyli w Bogu, bo to jedno i to samo; i te drugie, że „Chrystus to życie nasze”. (…) Widzicie już teraz, córki, co z naszej strony możemy przy pomocy łaski Bożej uczynić, aby Pan sam był mieszkaniem naszym, jak nim rzeczywiście jest w tej modlitwie zjednoczenia; możemy budować to mieszkanie, tak jak jedwabnik snuje swój kłębek. Mogłoby tedy się zdawać komu, że jest w naszej mocy ująć coś Bogu albo dodać, kiedy, jak mówię, On jest mieszkaniem naszym, a my z naszej strony możemy budować sami to mieszkanie, aby w nim się zamknąć. Bez wątpienia, możemy i powinniśmy budować to mieszkanie, ale budujemy je, nie ujmując czegokolwiek bądź Bogu albo dodając, jeno samym sobie odejmując i w tę budowę wkładając, tak jak to czyni jedwabnik. Lecz nim jeszcze zdążymy w tym celu uczynić wszystko, co jest w mocy naszej, Bóg już z tą maluczką pracą naszą, która sama z siebie jest niczym, połączy wielmożność swoją i tak wysokiej doda jej ceny, iż stanie się godna tego, by On sam był jej nagrodą. Tak więc, choć w dokonaniu tej sprawy On sam największy koszt położył, przecież i naszą marną usilność raczy tak przyjmować i łączyć z tą wielką pracą i męką, którą za nas wycierpiał, iż to dwoje staje się jedno. (…)Zobaczmy teraz, bo to jest punkt główny, do którego zmierzało wszystko, co dotąd powiedziałam, w co się obraca ten robaczek, nasza dusza. Oto gdy w tym stanie modlitwy całkiem już stanie się umarła dla świata, wtedy przemienia się w białego motyla. O cudzie wszechmocności Bożej! Jakże przemieniona wychodzi dusza z tej modlitwy, w której choć tak króciutko – nie trwa to nigdy, jak sądzę, ani pół godziny – była zanurzona w wielmożności Boga i z Nim złączona! Prawdziwie, upewniam was, nie poznaje sama siebie, i taką widzi różnicę między przeszłym swoim stanem a obecnym, jaka jest między ową brzydką poczwarką a białym motylem, który z niej wyszedł. Nie pojmuje, skąd mogła na takie szczęście zasłużyć – czyli raczej, nie pojmuje, skąd ono mogło jej przyjść, bo że na nie nie zasłużyła, to dobrze rozumie. Takie czuje w sobie pragnienie chwalenia Pana, że chciałaby wniwecz się obrócić i tysiąc razy umrzeć dla Niego. Zatem i powstaje w niej żądza nieugaszona wszelkich jak najcięższych cierpień i krzyżów, i zapał spotęgowany do pokuty, i pociąg niepowstrzymany do samotności, i pragnienie, by wszyscy znali i miłowali Boga, i ból serdeczny na widok Jego obrazy. (…) Lecz któż opisze ten święty niepokój, jaki ogarnia tego motyla, choć równocześnie cieszy się spokojem i ciszą wewnętrzną, jakich nigdy jeszcze, odkąd żyje, nie doznał? Prawdziwie ma za co chwalić Pana i dziękować Mu dusza, bo niepokój to taki, że nigdzie sobie miejsca ani spoczynku znaleźć nie może, raz zakosztowawszy tego spoczynku, który znalazła w Bogu. (…) Urosły jej skrzydła, więc, mogąc już latać, czyż miałaby poprzestawać na posuwaniu się krok za krokiem po ziemi? Wszystko, cokolwiek czyni dla Boga, małe się jej wydaje w porównaniu z tym, co by uczynić pragnęła. (…) Wszystko jej cięży, bo doświadczyła i poznała, że prawdziwej ulgi i odpocznienia żadna rzecz stworzona dać jej nie zdoła[1].

 

Chwała duchowych zaślubin

Tu już Bóg w swojej dobroci zdejmuje duszy łuski z oczu, aby sposobem nadzwyczajnym ujrzała choć w części i poznała łaskę, jaką Pan ją zaszczyca. Wprowadzona do tego mieszkania siódmego, dostępuje wysokiego widzenia umysłowego. Cudownym, Bogu samemu wiadomym, sposobem ukazuje jej się Trójca Przenajświętsza, w płomiennej jasności, na podobieństwo olśniewającego obłoku, która naprzód ogarnia duchowy szczyt duszy i w tej jasności, niewypowiedzianym sposobem poznania, widzi dusza wszystkie razem trzy Osoby i każdą oddzielnie, i z przewyższającą pewnością prawdy poznaje, jako wszystkie te trzy Osoby są jedną istnością, jedno wszechmocnością i mądrością, jednymże Bogiem. I to, co tu poznajemy przez wiarę, to tam, rzec można, poznaje dusza przez widzenie, choć oczy ciała zarówno jak i duszy nic nie widzą, bo nie jest to widzenie przez wyobraźnię. W takim widzeniu trzy Osoby Boskie siebie duszy udzielają i mówią do niej, i dają jej zrozumienie tego, co Pan mówi w Ewangelii, że jeżeli Go kto miłuje, będzie zachowywał Jego naukę, a Ojciec Jego umiłuje go i przyjdą do niego, i będą u niego przebywać.O Boże wielki! Jakaż to różnica słyszeć te słowa i z wiarą je przyjmować, a czuć i rozumieć w taki sposób całą ich prawdę! Dusza, o której mówię, w ciągłym żyje zdumieniu, rosnącym z dniem każdym. Ma to uczucie, że te Boskie trzy Osoby nigdy nie odeszły od niej; jasno widzi, w sposób wyżej opisany, że mieszkają we wnętrzu, w najgłębszym wnętrzu jej, jakby w głębi jakiejś bezdennej. Nie mając nauki, nie potrafi wytłumaczyć, jaka to głębia, ale czuje to, że tam mieszka z nią to boskie towarzystwo.Myślicie może, że takiej dostąpiwszy łączności z Bogiem, dusza powinna w ciągłym być zachwyceniu, a cała pochłonięta tym wewnętrznym widzeniem, niczym się już zająć nie potrafi. Mylicie się; z większą owszem niż przedtem swobodą i zapałem oddaje się ona wszystkiemu, co się odnosi do służby Bożej, i tylko w chwilach wolnych od zajęć rada przestaje sam na sam z słodkim towarzystwem swoim. I nigdy, chybaby pierwsza sprzeniewierzyła się Bogu, nie odbierze jej Bóg tego jasnego, oczywistego poznania swojej w niej obecności. Ona też wielką ma ufność, że Bóg, skoro jej użyczył tej łaski, nie dopuści tego, by ją miała postradać. Ale choć wie i czuje, że słusznie to sobie obiecywać może, nie zaniecha jednak z większą jeszcze niż dotąd pilnością czuwać nad sobą, by snadź nie obraziła czym Pana i Oblubieńca swego[2]. Głębia prawdziwej miłościKto prawdziwie miłuje Boga, ten wszystko miłuje cokolwiek jest dobrego, i cokolwiek jest dobrego pragnie, i cokolwiek jest dobrego popiera, i cokolwiek jest dobrego pochwala, i z każdym dobrem się łączy, i wszędzie gotów go bronić, i wszelką cnotę sercem obejmuje, i niczego nie kocha jeno prawdę i co jest godnym kochania. Czy sądzicie, by ten, kto prawdziwie miłuje Boga, mógł jeszcze kochać się w marnościach ziemskich? Nie może, nie potrafi już przywiązywać się do bogactw ani do uciech, ani do czci tego świata, ani wdawać się w spory, ani dopuścić do siebie jakie uczucie zazdrości. A wszystko to dlatego, że niczego nie ma już na myśli innego, jeno upodobanie Tego, którego miłuje. Umiera z pragnienia posiadania miłości Jego; życie swoje ochotnie gotów oddać w ofierze, jeśliby przez to mógł stać się przyjemniejszy w oczach Jego. Czy taka miłość może się ukryć? – To niepodobna! Zobaczcie takiego Pawła świętego, taką świętą Magdalenę! Pierwszy w trzy dni po nawróceniu uczuł w sobie ranę przyciskającej go miłości, druga od pierwszego dnia. I jakże nam ta różnica dobrze maluje różny sposób działania miłości! Bo miłość ma swoje stopnie wyższe i niższe, i z jaką siłą pała wewnątrz, z takąż oznajmia siebie na zewnątrz. Jeśli jest wielka, wielkie będą jej objawy, jeśli mała, małe Ale czy będzie mniejsza lub większa ta miłość Boża, zawsze się ją pozna[3].

 

Żar boskiej miłości

Wkrótce potem począł Pan, jak mi był obiecał, jawniejszymi znakami okazywać, że to On, a nie zły duch, we mnie działa, mnożąc tak żarliwą miłość Bożą, że sama nie rozumiałam, skąd ona powstała; był to dar zgoła nadprzyrodzony, a nie skutek jakiejkolwiek własnej usilności mojej. Widziałam siebie umierającą z pragnienia oglądania Boga, a nie wiedziałam, gdzie szukać tego życia jak chyba w śmierci. Powstawały we mnie wielkie zapały tej miłości, w których, choć nie były tak gwałtowne i nie tak wysokiej ceny jak te, o których na innym miejscu mówiłam, nie wiedziałam przecie co z sobą począć. Żadna rzecz nie mogła zaspokoić żądzy mojej; sama w sobie jakoby nie mogłam się zmieścić i prawdziwie takie miałam uczucie, jak gdyby mi kto duszę wydzierał. O boska zręczności Pana mego! Jakże misternego podejścia używałeś, Panie, z nędzną niewolnicą swoją! Ukrywałeś się przede mną, a zarazem przyciskałeś mię miłością swoją, zadając mi rodzaj śmierci tak rozkosznej, że nigdy by dusza z niej ożyć nie chciała. (…)Zupełnie innego rodzaju niż owe wzruszenia pobożne są te zapały, o których tu mówię. Nie my tu drwa podkładamy; raczej, że tak się wyrażę, ogień już gotów i rozniecony, a nas znienacka do niego wrzucają, aby nas płomień objął i pochłonął. Nie własną ręką dusza tu zadaje sobie tę ranę, która tak ją boli, iż rozłączona jest z Panem; ranę tę zadaje jej grot, inną ręką w nią skierowany i przeszywający raz w raz jej wnętrzności i serce, iż od bólu tego sama już nie wie, co jej jest i czego chce. Czuje to dobrze, że Boga jej trzeba, że ostrze grota snadź napuszczone było sokiem cudownego jakiego zioła, iżby dla miłości Pana swego obrzydła samej sobie, ochotnie gotowa życie swoje dla Niego poświęcić. Żadne usta, chociażby najwymowniejsze, nie zdołają wypowiedzieć sposobu, w jaki Bóg tę ranę duszy zadaje, ani tego bólu, jakiego dusza tak zraniona doznaje i srogością jego ściśniona odchodzi od siebie; ale jest to zarazem ból tak słodki, iż nie ma w tym życiu rozkoszy, która by się z tą słodkością jego równać mogła i dusza – jak już mówiłam – rada by ciągle na tę ranę umierać.Taki ból idący w parze z taką chwałą wprawiał mię w zdumienie – nie mogłam pojąć, jak to być może. O jakiż to widok, jaka to tajemnica, taka dusza zraniona! Prawdziwie mówię, w duchowym, przewyższającym znaczeniu zraniona jest strzałą tak przedziwną, z nieba w serce jej godzącą![4].

 

Przerażająca wizja piekieł

Jednego dnia w czasie modlitwy znalazłam się cała, z duszą i z ciałem w jednej chwili, sama nie wiem jak, w duchu przeniesioną do piekła. Zrozumiałam, że Pan chce mi ukazać miejsce, które czarci mieli dla mnie zgotowane i na które zasłużyłam za grzechy swoje. Trwało to bardzo krótko; ale choćbym jeszcze wiele lat żyć miała, niepodobna, zdaje mi się, by mi ta chwila wyszła kiedy z pamięci. Wejście przedstawiło mi się na kształt długiej i wąskiej uliczki, albo raczej na kształt bardzo nisko sklepionego, ciemnego i ciasnego lochu. Na spodzie rozpościerało się błoto wstrętnie plugawe, wydające ze siebie woń zaraźliwą i pełne gadów jadowitych. Na końcu wejścia wznosiła się ściana z zagłębieniem w środku, podobnym do szafy ściennej; w tę ciasnotę ujrzałam się nagle wtłoczona. Wszystkie okropności, które wchodząc widziałam, choć opis mój ani z daleka im nie dorównywa, były jeszcze rozkoszą w porównaniu z tym, co uczułam w tym zamknięciu.Była to męka, o której daremnie kusiłabym się dać dokładne pojęcie; żadne słowa najsilniejsze nie wypowiedzą, żaden rozum nie ogarnie całej jej grozy. Czułam w duszy swojej ogień, na określenie którego, jakim jest i jak na duszę działa, nie staje mi ani wyrazów, ani pojęcia, a przy tym w ciele cierpiałam boleści nie do zniesienia. Bardzo ciężkie w życiu przebywałam cierpienia, zdaniem lekarzy najcięższe, jakie człowiek przebyć może (wszystkie nerwy miałam pokurczone i długi czas leżałam zupełnie bezwładna; wiele różnych wszelkiego rodzaju bólów cierpiałam, a także, jak mówiłam wyżej, katusze zadawane mi przez czarty), ale wszystko to jest niczym w porównaniu z męką, jakiej tam doznałam, spotęgowaną jeszcze do nieskończoności tą jasną i niewątpliwą świadomością, że jest to męka wieczna, która nigdy się nie kończy. Lecz wszystka ta okropna męka ciała niczym jest znowu w porównaniu z męką duszy. Jest to takie konanie, taki ucisk, takie jakby duszenie się, takie dojmujące strapienie i takie gorzkie rozpaczliwe znękanie, że nie wiem, jakimi słowami to wszystko określić. Choćbym to nazwała nieustającym śmiertelnym konaniem, mało by jeszcze tej nazwy, bo w konaniu śmiertelnym siła większego duszę od ciała odrywa, tu zaś dusza sama chciałaby się wyrwać z siebie, i sama siebie rozdziera. Słowem, nie mam wyrazu na oznaczenie jak niewypowiedzianie ta męka duszy, ten ogień wewnętrzny i ta nękająca ją rozpacz przewyższa wszelkie inne, choć tak okropne katusze i boleści. Nie widziałam ręki, która mi te katusze zadawała, ale czułam, że się palę, że jestem jakby targana i sieczona na sztuki. Tak jest, powtarzam: ten ogień wewnętrzny i ta rozpacz duszy, ta jest męka nad wszelkie męki najsroższa.Nie ma pociechy ani nadziei pociechy w tym okropnym, wonią zaraźliwą przesiąkłym więzieniu. Nie ma gdzie usiąść ani się położyć w tym ciasnym jakby ucho igielne zagłębieniu ściany, do którego byłam wtłoczona. I sameż te ściany, straszliwe na wejrzenie, ciężarem swoim przygniatają i dławią. Nie ma tam światła, wszędy dokoła ciemności nieprzeniknione. A jednak, choć nie ma światła i nie rozumiem, jak to być może, oko przecie widzi wszystko, cokolwiek może być przykrego ku widzeniu i przerażającego dla wzroku.Nie było wolą Pańską, bym wówczas dokładnie ujrzała całe piekło. Później miałam widzenie innych rzeczy strasznych i poszczególnych kar za pewne grzechy. Na wejrzenie rzeczy te wydawały mi się nierównie okropniejsze od poprzednio widzianych; ale nie doznając tych mąk na samej sobie, mniej byłam nimi przerażona niż w owym pierwszym widzeniu, w którym podobało się Panu, bym prawdziwie uczuła w duchu nie tylko smutek wewnętrzny i rozpacz duszy potępionej, ale i te katusze, i męki zewnętrzne, jak gdybym je w ciele cierpiała. Nie wiem, jak to wszystko się działo, ale dobrze zrozumiałam, że była to wielka łaska i że Pan chciał, bym ujrzała na oczy, z jakiej przepaści wybawiło mię miłosierdzie Jego. Cokolwiek kiedy słyszałam albo na modlitwie sama rozważałam o mękach piekielnych (choć rzadko nad tym przedmiotem się zastanawiałam, bo droga bojaźni mało jest dla duszy mojej pomocna), i co czytałam kiedy o różnych katuszach, jakie czarci zadają potępionym, wszystko to jest niczym wobec tej męki, na którą patrzałam i której sama w duchu doświadczyłam. Jest to zupełnie co innego. Jest między tym a tamtym taka różnica, jak między malowidłem a rzeczywistością; i zgorzeć w tym ogniu ziemskim jest to bagatela w porównaniu z owym ogniem, który pali w wieczności. (…)Od onego dnia, powtarzam, wszystko mi się zdaje łatwe w porównaniu choćby z jedną chwilą tylko takiej męki, jaką tam wówczas wycierpiałam. Dziwię się samej sobie, jak to być mogło, że czytając tyle razy w książkach opisy, dające choć niejakie pojęcie o mękach piekielnych, przecie mąk tych się nie bałam i nie ważyłam ich sobie wedle strasznej ich grozy. Gdzie miałam rozum? Jak mogłam choć na chwilę spokojnie oddawać się przyjemnościom, które mię ku takiemu okropnemu miejscu ciągnęły? O Boże mój, bądź błogosławiony na wieki! Jakże jawnie tu okazałeś, że nieskończenie więcej Ty miłowałeś mnie, niż ja samą siebie! Ile razy wyprowadzałeś mię z tej ponurej ciemnicy, a ja znowu wbrew woli Twojej, Panie, do niej wracałam!Z tego źródła także poczęła się we mnie ta boleść niewypowiedziana, jakiej doznaję na widok tylu dusz, idących na potępienie (szczególnie między tymi luteranami, tym nieszczęśliwszymi, że przez chrzest byli członkami Kościoła), i te zapały, i żarliwe żądze poświęcenia siebie dla zbawienia dusz, bo czuję to w sobie z pewnością niewątpliwą, że dla wybawienia choćby jednej od takich strasznych mąk, tysiąc razy ochotnie ofiarowałabym się na śmierć. Gdy widzimy, tak myślę sobie, kogo nam drogiego, dręczonego wielkim jakim strapieniem albo bólem, snadź samo uczucie przyrodzone skłania nas do szczerego z nim współczucia, i ból jego, zwłaszcza jeśli jest wielki, boli nas jakby nasz własny. Jakież więc dopiero współczucie i żałość budzić w nas powinien widok duszy cierpiącej wiecznie mękę nad mękami? Kto zdoła taki widok wytrzymać? Czyje serce mogłoby patrzeć nań obojętnie? I jeśli tak żywo czujemy cierpienia doczesne, choć wiemy, że kres ich niedaleki, że najdalej z życiem się kończą, cóż powiemy na cierpienie takie, które nie ma kresu ani końca? Jak możemy żyć spokojnie, widząc takie mnóstwo dusz, które na każdy dzień wpadają w ręce czartów i idą na zatracenie?[5]


[1] Święta Teresa od Jezusa, Twierdza wewnętrzna, w: Dzieła, tłum. bp H. P. Kossowski, t. II, Kraków 1987, s. 301-307.

[2] Tamże, s. 416-423.

[3] Święta Teresa od Jezusa, Droga doskonałości, w: Dzieła, tłum. bp H. P. Kossowski, t. II, Kraków 1987, s. 202.[

4] Święta Teresa od Jezusa, Księga Życia, w: Dzieła, tłum. bp H. P. Kossowski, t. I, s. 382-385.

[5] Tamże, s. 419-422.