Miłosierdzie – ikona Chrystusa

 

Kiedy człowiek staje się ikoną Chrystusa

Rozmowa z o. Marianem Zawadą OCD

W Ojca książkach często przewija się tematyka miłosierdzia. Wielokrotnie odwołuje się Ojciec w przytaczanych tekstach źródłowych do „Dzienniczk” św. s. Faustyny. W rozważaniach Ojca nad kondycją współczesnego człowieka, który „żyje tak, jakby Boga nie było” a jednocześnie cierpi, przeżywa lęki, których źródła nie potrafi sobie nawet uświadomić, daje się odczuć wskazanie na szansę, jaką niesie Boże Miłosierdzie. Czy jest to realna szansa na przyszłość dla świata, który podobnie jak kiedyś – na krawędzi starej i nowej epoki, odrzuca ideę miłosierdzia?

Chętnie sięgamy po jaskrawe metafory, mówiąc o naszym biednym czasie. Rzeczywiście można by nie tylko stawać na krawędziach, nad przepaściami ludzkiej głupoty, zachłanności czy obłędu nienawiści, jeszcze bardziej można mówić o odmętach wód, jak za czasów Noego. W potopie nie ma już żadnych krajobrazów, punktów odniesień, jest tylko wszechpotężny żywioł.

Doświadczamy niepokojącego, a nawet przerażającego fenomenu – zalewu zuchwałością zła i grzechu. Widząc to żywimy mimo wszystko nadzieję wynikającą z prawdziwości słów: Gdzie jednak wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska (Rz 5,20). Tej wielkiej łasce nadajemy właśnie to imię: miłosierdzie. O czym jednak myślimy, mówiąc o Bożym miłosierdziu? Czy miłosierdzie ma tylko coś z powstrzymania, czy z zaniechania, z odpuszczenia? Nosimy bardzo niepokojące, a nawet niebezpieczne przekonanie, że miłosierdzie Boże polega na zachowaniu naszych światów, które tak misternie budujemy na co dzień, na ocaleniu naszych złudzeń, na ocaleniu jakiegoś urojonego status quo. A tak naprawdę aż po uszy jesteśmy skrępowani, stłamszeni, uwikłani, żyjąc na smyczy naszych lęków i histerii. Po każdej lekcji życia, jeżeli nam się udało coś ocalić z duchowego „trzęsienia ziemi”, słyszymy swój własny głęboki oddech ulgi. Ale czy o to chodzi? Miłosierdzie to droga Boga, Boska sprawa, do której nie mamy dostępu, której w jakiś zdeformowany sposób możemy się domyślać, snując własne scenariusze. My znamy ludzkie miary litości, przebaczenia, człowiecze zmiłowania. Jedno jest pewne, poprzez miłosierdzie Stwórca prowadzi swoje Boskie dzieło. W powadze spraw nie pozwala z tego szydzić. A dostęp do tego mają ewangeliczni prostaczkowie: jak siostra Faustyna, jak związana z Karmelem służebnica boża, góralska mistyczka Kunegunda Siwiec, wnosząca w Kościół to samo orędzie miłosierdzia.

 

Współczesny świat nieustannie paraliżowany wojnami, zabijaniem niewinnych ludzi, angażujący tak ogromny potencjał intelektualny w celu poznania człowieka budzi się ze świadomością, że często ta wiedza obraca się przeciwko człowiekowi i pyta o Boga. Ludzie doświadczają niesprawiedliwości, krzywd, patrzą na cierpienie innych i pytają, czemu miłosierny Bóg dopuszcza takie nieszczęścia?

Deprymujące jest to współczesne okrucieństwo czasu. Totalitaryzmy hulają po Europie. Najgorszy jednak jest totalitaryzm serca. Tu jest źródło wszelkiej pogardy dla człowieka i nienawiści do życia, to ono jest siewcą zniszczenia. Gdy intensywne, bezlitosne, nieubłagane, pożerające wszystko cierpienie dopada człowieka, kiedy życie staje się ucieczką przed falą uderzeniową, a w proste dni przemyka się z jednej kryjówki do drugiej, bardzo łatwo zamknąć się w sobie jak w schronie i wytoczyć ciężkie działa. Celuje się najczęściej w niebo, pociskami zgorzkniałej metafizyki, do Reżysera dziejów. Dlaczego ja? Dlaczego mnie? Wymachujemy gniewną pięścią niebu na widok tragedii innych. W ten sposób okazujemy swą bezsilność wobec nagromadzonego destrukcyjnego doświadczenia. Ale kryje się w tym kolejna zuchwałość: oskarżanie Boga. Jest to głęboka logika wynikająca z grzechu: grzesznik stawia na ławie oskarżonych Boga, skarżąc go oczywiście za grzechy ludzi. Już Adam miał z tym problemy wszystko spychając na Ewę, a Ewa na węża. W takim oskarżaniu niebezpiecznie powtarza się wątek paschalny z życia Chrystusa. Niebezpieczne bowiem jest przerzucanie na Boga odpowiedzialności za ludzkie poczynania. Z drugiej strony często cierpienie rozumiemy jako Bożą karę. Jednak Bóg karze, karci, ponieważ miłuje człowieka. Gdy Bóg karze człowieka, wyświadcza mu najwyższe miłosierdzie, jeżeli go zostawia – wydaje, jak mówi św. Paweł – na pastwę nic niezdatnego rozumu. Niezdatny dla Boga, staje się jednak zdatnym narzędziem demona. Tacy pełni są wszelakiej nieprawości, przewrotności, chciwości, niegodziwości; oddani zazdrości, zabójstwu, waśniom, podstępowi, złośliwości; potwarcy, oszczercy, nienawidzący Boga, zuchwali, pyszni, chełpliwi, w tym, co złe – pomysłowi, rodzicom nieposłuszni, bezrozumni, niestali, bez serca, bez litości (Rz 1,28-30). Jest to katalog współczesnych win, owocowanie ludzkiego umysłu. Ta pomysłowość w złu jest najbardziej przerażająca. Dokładnie to czeka wyłamującego się spod łaski człowieka. Jakub Rousseau i jemu podobni, ze swoim zaufaniem do natury człowieka, okazali się całkowitymi bankrutami. Powinno się im dać szansę budować transyberyjską magistralę kolejową w ramach GUŁagu, lub też pomieszkać w Wandei w czas rewolucji francuskiej, albo parę lat temu w Sarajewie…

Kategorie litości, współczucia przynależne są pojęciu miłosierdzia – już Stary Testament tak mówi o Bogu Miłosierdzia (Wj 34, 6-7). Gdy cywilizacja nasza odchodzi od prawa naturalnego, od pierwotnego porządku Bożej harmonii, co pozwala nam ufać, że Bóg wciąż oczekuje na nas ze swą miłością?

Nie znam większego Wyolbrzymiacza dobra od Boga i oczu bardziej łaskawych od Boskich. Wierzę, że miłość Boga do kilku ludzi potrafi powstrzymać cały słuszny gniew Stwórcy, co udowodnił Abram walcząc o Sodomę. Ale grzech Sodomy to nie tylko wyuzdanie i perwersja seksualna, jak to zwykliśmy podejrzewać po lekturze listu św. Judy. Prorok Ezechiel mówi coś innego, bardziej pasującego do naszej biedy: Oto taka była wina siostry twojej, Sodomy: odznaczała się ona i jej córki wyniosłością, obfitością dóbr i spokojną pomyślnością, ale nie wspierały biednego i nieszczęśliwego (Ez 16,49). W biedzie ludzkiej i stosunku do niej spotykają się przeróżne – jak przeróżne są jej oblicza – nurty miłosierdzia. Bezlitosna jest spokojna pomyślność, litość rodząca się przy ciepłej kolacyjce czy herbatce, współczucie wywodzące się z dobrych efektów technicznych operatywnych dziennikarzy czy fotoreporterów.

W czym objawia się logika Miłosierdzia? Skoro ludzkość tak dotkliwie ociera się o zło, dlaczego Bóg nie powstrzyma tej spirali destrukcji – czy jest to wymiar wolności człowieka, którą Bóg uszanował?

Wolność jest zasadniczo tą przestrzenią, w której ujawnia się człowiecza wielkość i jej zdrada. Dziś mamy do czynienia z wolnością upojoną z uwodzenia. Człowiek kocha uwodzenie, bycie kokietowanym, oszukiwanym. To znamy z raju. Rozciąga się to od zwykłych niewinnych komplementów, poprzez reklamy, aż po perfidnie zorganizowaną ideologię, skończywszy na „odmóżdżeni”. W naturze zaciekawienia, kierowania się „ku czemuś” tkwi straszliwa możliwość usłuchania Ojca kłamstwa, a co za tym idzie – utraty siebie, prawdy o sobie, dostępu do głębi historii i własnego czasu, możliwość totalnej, nieodwracalnej przegranej. Wszyscy znamy smak grzechu. Bóg nawet – jak mówi św. Paweł – poddał wszystkich nieposłuszeństwu, aby wszystkim okazać swe miłosierdzie (Rz 11,32). Wymaga to jednak pokornego czytania miłosierdzia. Kiedyś pojawiły się teorie zapewniające, że aby potwierdzić zbawczy plan zbawienia, należy jak najwięcej grzeszyć, by Bóg mógł hojnie szafować miłosierdziem. Swoista mistyka grzechu. Zupełne duchowe odmóżdżenie.Na czym więc polega logika miłosierdzia? Miłosierdzie nie jest logiczne. Nie zna praw liczb i zbiorów zamkniętych. Miłosierdzie jest nieprzeliczalnie otwarte.

Ojciec w jednym ze swoich „Szkiców do tajemnicy człowieka” ukazuje bolesną drogę Hioba (– to jeden z najpiękniejszych tekstów znanych mi o sensie cierpienia), podkreślając, że Hiob ocalił swoje piękno i piękno Boga, że „piękno przecierpiane i obronione jest pieczęcią świętości”. Historia Kościoła zna wiele takich przykładów świętości okupionej wstrząsającym cierpieniem. Czy w czasach teorii sukcesu, dbałości o sprawność biologiczną, o łatwość życia potrzeba takich świadectw świętości?

Świętość to zadanie od początku. Ciekawe, że Stwórca nie znalazł dla „korony stworzenia” osobnego dnia, tylko stworzył człowieka w tym samym dniu, co zwierzęta. Może to część tajemnicy, że jest on rozpięty pomiędzy zwierzęcością, która może dojrzewać w bestialstwo, a podobieństwem do Boga, które poddaje i przemienia najbliższą człowiekowi ziemię – jego własne ciało. I nie ma się co łudzić. Pozostawiony samopas król stworzenia brnie w szaleństwie. Na tym wewnętrznym sporze zasadza się świętość: na ile udaje się obronić boski wymiar człowieczego powołania. Ale uchronić, to stanowczo za mało. Nie można tkwić nad granicami grzechu i z zadowoleniem dopisywać do rejestru dobrych uczynków ciągle to nowe daty. Święty to człowiek, który w gwałtowności serca rzuca się w przepaść swej tajemnicy i razem z Bogiem uczy się siebie. Świętość jest zerwaniem się do wysokiego lotu, gdzie zapiera dech, kręci się w głowie, należy ona raczej do sportów ekstremalnych. Wyczuwa się żar wieczności i chłód piekieł (to nie przewrotność metafory), bo szybuje w głąb, w czeluść bycia człowiekiem. Ale to część prawdy. Istota świętości polega na podobieństwie do Boga: żyć, miłować, żywić nadzieję, wierzyć, na Jego miarę. Zazwyczaj świętość stawiamy sobie jako zadanie, coś do zdobycia. I może wkraść się nam nieopatrznie buchalteria: planowanie, strategia zdobywania, ekonomia środków, rozrachunków, sublimowanie ambicji. To nie jest tak, że pobiję rekord mojej cierpliwości, albo wyprzedzę kogoś w uprzejmości, czy dołożę do przygotowanego bukietu parę słów z miłości. My nie stajemy się święci mierząc się ze świętością. To nie galowy mundur czy koronkowa draperia. Jedyny i jedynie święty Bóg może nas nią napełnić, tak nas przemienić, że stajemy się zdolni do uczestniczenia w Jego świętości. Co więcej, my pochodzimy ze świętości. Bóg w swoim świętym dotyku-tchnieniu z wielką delikatnością powołał nas do życia. Cała rzeczywistość wypełniona jest świętością Boga, ale my ani tego nie widzimy, ani o tym nie pamiętamy. Świętość to sprawa dobrej pamięci, podwójnej: tej skierowanej wstecz, pamięci skąd pochodzę, i pamięci celu: nade wszystko pamiętam dokąd zmierzam. Skrzące się, zwariowane codzienne życie wybija nas z tej fundamentalnej, łożyskowej świadomości. Trzeci rodzaj świętej pamięci to świadomość, że życie jest pełne nauczycieli, tych do świętości i do szaleństwa grzechu. Co zatem dojrzewa na drzewach naszego życia?Droga do głębi wiedzie przez rozdzieranie, bolesne rozdzieranie ograniczeń naszych własnych horyzontów, ciasnych miar i zdolności do miłowania. Znaczy: być na boski sposób. Jest zaproszeniem do nieskończoności: nieskończonego poznawania siebie, uczestniczenia w świętości Boga. Ale świętości nie da się zamknąć, ona przenika Kościół. To tylko Bóg jeden wie, jak z takiej siostry kontemplacyjnej, zamkniętej za murem klauzurowym, jak Teresa z Lisieux, która być może w życiu nie widziała porządnego misjonarza, uczynić patronkę misji. Świętość w dużej mierze jest ofiarowaniem siebie. Często to wiąże się z cierpieniem. Jest to największą chwałą Kościoła, bo wpisuje się bezpośrednio w drogę Chrystusa. Właśnie to należy podkreślać, bo to jest miłość, która obfituje zmiłowaniem.

Z miłością miłosierną związane jest zawsze cierpienie – dlaczego nie ma miłosierdzia bez ofiary?

Być może dzisiaj miłosierdzie świadczone sobie nawzajem zaczyna się od nie wyolbrzymiania cierpienia. Wielu jest tak głęboko przywiązanych do swego cierpienia, że ich spojrzenia, słowa utkane są z bólu. Patrząc na to, co nas otacza ulegamy przeświadczeniu, że to nie jest nasz świat i czujemy się oszukani. Ale przecież to, co Ewangelia nazywa uciskiem jest zwyczajnym środowiskiem chrześcijan. Św. Jan zaczyna swą Apokalipsę: Ja, Jan wasz brat w ucisku i królestwie (1,9). Nie może być inaczej, bo świat znienawidził Chrystusa i Jego przyjaciół. I to jak Zbawiciel wyjaśnia – bez powodu. A my wydajemy się być ciągle zaskoczeni. Duch Chrystusa nie byłby boski, a duch tego świata nie byłby demoniczny, gdyby się układały ze sobą.W głębokiej warstwie miłosierdzie jest związane z ofiarą. Ofiara to nie dawanie czegoś, to tracenie, a w istocie – tracenie, rozdawanie siebie, tak jak chciał Chrystus. Kto chowa życie swe i je hołubi, jest nadprzyrodzonym bankrutem. Jeżeli człowiek żyje tylko pośród tego, co nagromadzi, zachowuje się jak Izraelici, którzy wzięli tyle złota z Egiptu, że przy pierwszej okazji odlali cielca. Wystarczyło parę dni i oszaleli. Bóg doskonale zna wysadzane złotem serce człowieka i jego odlewnicze zdolności, i oczy wypatrujące formy. Dlatego stosuje swą pedagogię miłosierdzia i uwalnia od ostatecznych zagrożeń. Czasami zapominamy, że miłosierdzie odnosi się do zbawienia, do wieczności. Materializujemy je i przestajemy rozumieć. A wieczność wymaga oczyszczenia – cierpienia ognistego. Miłosierdzie Boga polega na tym, że czasem już tu na ziemi pozwala nam dostąpić zaszczytu oczyszczania ku wieczności. Stąd bierze się ich związek i splot. Jest jeszcze jedno, najszlachetniejsze z możliwych zachowań: gdy bierze się na siebie winę i oczyszczenie za innych, jak Mojżesz. Miłosierny człowiek z miłosiernym Bogiem biorą na siebie ciężar ludzkości. Cierpienie i miłosierdzie wtedy są niewyobrażalne. Wtedy człowiek staje się ikoną Chrystusa.

Jaka jest droga do odkrycia na dnie swego wnętrza oblicza Chrystusa – owej veraickon – jak z chusty Weroniki, która ulitowała się nad cierpieniem Jezusa. Co uczynić, aby odkryć w sobie to odbicie nieustającej Miłości? A może jest to zależne od woli Bożej?

W miłosierdziu objawia się coś przedziwnego – bezbronność Boga. Współczesny, zuchwały człowiek często napotyka takiego Boga, ale hardość pomaga mu mijać Go bez pardonu. Zuchwałość ma być prowokacją. Wydoroślały człowiek coraz bezlitośniej gospodarzy na ziemi, zwłaszcza po nauczaniu Fryderyka Nietzschego, który głosił Jego śmierć. Widzimy te miliony współczesnych umęczonych psychik, zaszczutych i wpisanych w bezwzględność systemów i struktur, jeszcze więcej udręczonego ducha. Dlatego tak jak w czas Drogi krzyżowej Chrystusa, tak i teraz trzeba nam tej samej odwagi Weroniki: by wyjść spośród oszalałego tłumu i stanąć po stronie Mistrza. Znaczy to nie tylko narazić się na kąśliwość języków, przewrotne interpretacje, ale może daleko coś więcej: znaczy otrzeć się o tajemnicę Miłosierdzia. To z tego otarcia wyciska się podobieństwo, jak pod pieczęcią. Wyciska się prawda w zbutwiałym kłamstwem świecie. Człowiek pokroju Weroniki potrafi nie tylko być otwarty na prawdę o świecie, o sobie, o Bogu, ale tę prawdę nienaruszoną nosić, dzielić się nią. A prawda wyzwala w takim samym znaczeniu jak Miłosierdzie. Jest nosicielką zbawienia. Chrystus podsumował w tym kontekście swą misję: Ja się na to narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie (J 18,37). Prawdziwość Oryginału i prawdziwość obrazu stanowią przedziwną całość.

W Ojca książkach nie ma taniego, koturnowego moralizatorstwa, a raczej wyrozumiałe spojrzenie na bliźniego – zagubionego w pogoni za doczesnością, uwikłanego w relatywizm. Odnosi się wrażenie jakby wszystko to, co Ojciec mówi do współczesnego odbiorcy, było dialogiem z kimś najbliższym, w kim usiłuje Ojciec odkryć zamazane często i trudno czytelne owo odbicie z chusty Weroniki. Czy w pisarstwie widzi Ojciec płaszczyznę wypowiedzi filozoficznej czy rodzaj przesłania duchowego, rodzący się z zatroskania o losy tego świata?

Szczerze mówiąc nie chciałbym, aby to było pisanie wyrozumiałe, ani jakieś megahoryzonty – losy świata. Jest taki sposób uprawiania teologii zwany mistagogią, co znaczy: wprowadzanie w tajemnicę. Jeżeli odkrywam coś istotnego, ubieram to w słowa i podprowadzam: pod tajemnicę kontemplacji, samotności, grzechu czy pokory, miłosierdzia i wielu duchowych wartości. Lecz tajemnica sama w sobie jest wymagająca. Można pouczyć, podprowadzić… Jak paralotniarze: jest góra, wieje wiatr, ubieraj kombinezon, rozwijaj spadochron, ale smak życie duchowe ma dopiero wtedy, gdy człowiek łykając strach i niepewność, wreszcie się wzbije i poszybuje. Oglądać loty z ziemi a stać się żeglarzem przestrzeni, to zupełnie inna sprawa. Nazbyt często paralotniarze szybują w chmury. To nawet ludziom na ziemi zapiera dech, a co dopiero lotnikom…

Rozmawiała Bogusława Stanowska-Cichoń